O tym, jak myślałam, że sturlamy się z Gubałówki

To był tydzień, gdzie przez połowę płakałam, a drugą połowę oddychałam nie swoim powietrzem. Brzuch dokuczał wyjątkowo bardzo i do tej pory nie wiem dlaczego w supermarketach sprzedają wszystko, tylko nie środki, bo ja bym się ustawiła pierwsza w kolejce, założyła kartę lojalnościową i co tam tylko by jeszcze chcieli. I złotą kartą bym zapłaciła, gdybym tylko taką miała.

No to trzy dni mogłabym wyciąć zupełnie, jakby ich nie było, choć czasu cofnąć nie można. Jakby ktoś włączył koniec programu, jak w telewizji o czwartej nad ranem, jak śnieży ekran. A potem tylko było mi szkoda tego straconego czasu i nie chciałabym więcej takich dni.

A potem z pracy wyjechaliśmy do Zakopanego i jak wcześnie się wstało, to można było nawdychać się górskiego powietrza, to skorzystałam. Biegłam przez krupówki, pod górę, z górki i widziałam wszystko po raz pierwszy. Bardzo lubię te pierwsze wrażenia. A dwie godziny później postanowiliśmy wdrapać się na Gubałówkę.

Kilometr trzysta, bo co to właściwie jest, żeby tam wjeżdżać kolejką i kupować bilet w dwie strony. Okazało się, że to było najdłuższe półtora kilometra życia. Najbardziej strome, śliskie i błotniste przy okazji. I przez pół drogi myślałam, że jak będziemy schodzić, to się stamtąd prędzej sturlamy. Przysięgam. Doceniłam jak nigdy, że ktoś pomyślał o linach na poboczu i można było się złapać dla równowagi albo nawet podciągnąć i poczuć jak prawdziwy człowiek, co wybiera się w góry. Mniej więcej w połowie drogi nawet zwątpiłam, czy na pewno dojdziemy, a że zjedziemy zamiast wracać, to byłam więcej niż pewna. Cieszyłam się nawet, że na głos powiedział to ktoś inny i nie musiałam pierwsza. Ale jak już doszliśmy…. To było jednak najpięniej. Była plaża, ławeczki i można było patrzeć na panoramę jak na film w kinie. Tylko jeszcze lepiej. Była mgła i chmury, a potem zaczęły opadać i te góry było widać najlepiej. Wyszło słońce, opalało nam ręce i po godzinie stwierdziliśmy, że jednak spróbujemy wrócić, zamiast używać kolejki.

Zaczęliśmy schodzić i do tej pory jestem w szoku, jak szybko to nam poszło. Tym razem był to naprawdę kilometr trzysta, co przechodzi się w piętnaście minut. I już. A my chcieliśmy jechać kolejką.

Fajne te góry. Kolejnego dnia rano, jeszcze przed wyjazdem wyszłam biegać. Biegłam przed siebie i widziałam kilku turystów z plecakami, ubranych w kurtki, czapki i pomyślałam, że na pewno idą w jakieś ładne miejsce. To postanowiłam ich wyprzedzić i sprawdzić przed nimi, żeby przypadkiem się nie rozczarowali. A potem oczy zbierałam, co mi prawie wypadły, bo tak było pięknie. Mijałam potoki, słuchałam jak szumią i gapiłam się na góry, co wybudowała Matka Natura – większe, niż wszystkie wieżowce świata razem wzięte. Jednak jest wspaniałą architektką.

Jak już sobie popatrzyłam te dwa poranki na góry, to stwierdziłam, że chciałabym tam wrócić i mieć trochę więcej czasu na nie niż w agendzie. Pochodzić po nich albo między nimi tak, żeby znów łydki bolały. Popatrzeć na świat z wysokości i pomyśleć, jak bardzo wszystko jest małe i jak czują się mrówki. Pobyć tam, pochłonąć jeszcze trochę powietrza i tamtejszego życia. Ale już teraz wiem, że Bałtyk zawsze będzie pierwszy sercu i zaślubin w wakacje nie odwołam.

Niedzielę spędziłam całą na słońcu, jak panele słoneczne na dachach czyichś domów. Wędrowałam przez 24 kilometry, zgubiłam się dwa razy, prawie straciłam jedną z czterech butelek wody, ale poza tym było wspaniale. Nad zbiornikiem wodnym o nazwie Malinka znalazłam kawałek molo, patrzyłam na pływające kajaki i kaczki, powietrze pachniało grillem, ciepłem i kremem do opalania. Ludzie smażyli szaszłyki i siebie na skwarki, stali w kolejkach po lody, a straż miejska zostawiała liściki za wycieraczkami autom, które zbyt sprytnie zapakowały. I bynajmniej nie były miłosne.

Bardzo przyjemny był ten dzień. Prawdziwie ciepły, zwykły i dobry, po prostu. Chciałabym jak najwięcej czasu spędzać na powietrzu – póki słońce nie zgaśnie. Jak kiedyś dzieci na podwórkach, które trudno było zwabić do domu, a zamiast smartfonów miały jedną piłkę do podziału na wszystkich.