Życiowe interesy

Życiowe interesy

Odebrałam plecak. Ten sam, co zamówiłam za handel na Vinted, tylko nie wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak wspaniały zrobiłam interes. Zaczęłam patrzeć co rano, jak słońce wstaje kiedy biegam. Z lekcji geografii pamiętam, że jak zachodzi na czerwono, to o czwartej jeszcze będzie chłodno, więc ciągle ubieram wiatrówkę. Różową, żebym była widoczna co najmniej tak, jak światełko w tunelu, a gdyby istniał biegający neon, to właśnie takim bym była.

Na chodnikach leżą białe płatki, co wyglądają jak sezam na paluszkach. Powietrze jest trochę cieplejsze, a najmilej, to jak słońce łapie za nos i oblewa rumieńcem. Jak przystało na wiosnę. I można spać przy otwartych oknach i nawet czystych, bo w końcu je umyłam.

Czytałam artykuł o miejscach z duszą i agroturystyce. Aż pomyślałam o tym, że sama kiedyś chciałabym takie prowadzić i na deser po obiedzie podawać szarlotkę. Żeby było miło, pachniało jabłkami z kruszonką i wcale nie nowocześnie, daleko od świata i jakby czas się zatrzymał.

Jeśli kiedyś będę miała tę holnderkę nad morzem, to właśnie tak zrobię. Łącznie z zajęciami z farbowania ubrań, zbieraniem bursztynu i muszelek nad Bałtykiem i obiadem doprawionym cytrynowym pieprzem.

Kupiłam sobie mydło Aleppo. Dużą, oliwkową kostkę, co pachnie jak karton. Ale za to podobno nawilża, nadaje się do ciała, twarzy i nie trzeba potem używać balsamu. To mnie przekonało, bo gdyby ktoś zrobił test z używania balsamu, to bym oblała. Za oliwkami co prawda nie przepadam i jakby mi ktoś dał na talerzu, to bym nie tknęła, ale namydlić się nimi to już mogę. Być może będzie to moje kosmetyczne odkrycie miesiąca albo i nawet roku, bo kosmetyków nie mam zbyt wiele.

W lumpeksie upolowałam kolejne koszule, zasłonę z Myszką Miki i inne ładne w kwiatki. Tyle poszyłam, bo konkurs już blisko, a we mnie więcej nadziei. Takie wyszły znów ładne, a gdybym chciała codziennie je ubierać i nosić, to spokojnie starczyłyby mi na miesiąc outfitów w dni robocze do biura. Bardzo było miło mi je zmieniać, jak kiedyś.

Jeszcze przy piątku wieczorem, w towarzystwie „Dlaczego nie” na ekranie i kawy u boku, studiowałam listę produktów dozwolonych i niedozwolonych na diecie, co ma mi pomóc w działaniu środka. Całkiem jest wykluczająca, a mi tak szkoda, że nie mogę najeść się jabłek, chałki z masłem i poprawić lodami przez osiem tygodni. O wiele łatwiej było kiedyś, jak nakazy nakładali rodzice i było wiadomo, że czegoś nie wolno. A jak samemu jest się za siebie odpowiedzialnym, to jest inaczej, no bo kto mi zabroni i co komu do tego. To mam wyzwanie od losu i ostrożność na takim polu, że nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała na to zwracać uwagę.

A potem jeszcze pomyślałam, że właściwie chciałabym, żeby to były moje największe problemy i nauczki. Bo z takimi to sobie poradzę, jeszcze nie ma nawet lata i na porcję lodów to się jeszcze załapię. To mogę mieć takie zmartwienia.

W niedzielę wybrałam się na test plecaka z wbudowaną lodówką i przysięgam, że był to inny wymiar wędrowania niż do tej pory. Usztywnione plecy, zapięcie na klatce, kieszonka na szelkach, żeby schować telefon i odpowiednio głęboka z boku, co pomieści bidon. Skrytka z nakryciem na piknik, miejsce na bukłak i w ogóle nie miałam pojęcia, że zwykły plecak może być tak zaskakująco wspaniały. Szłam i zachwycałam się co najmniej tak, jak fani ajfona nowym nowy ajfonem. Po 20 pieszych kilometrach w słońcu mogłam już stwierdzić, że pokochałam ten plecak turystyczny i nie będzie to tylko wakacyjna miłość. Na wieki wieków i póki się nie rozpadnie. Amen.

Tęskniłam za tymi długimi spacerami. Na liście gap year jest wycieczka do środka Polski, do którego mam 30 kilometrów w jedną stronę. Zaplanuję ją na najdłuższe dni w roku, choć dopuszczam myśl, że wrócę jednak busem. Zobaczymy.
Zabiorę ze sobą kanapki na drogę i przekąski, jak kiedyś mama pakowała na wycieczkę szkolną autokarem. I mówiła, żeby tylko na kole nie siedzieć, choć do tej pory nie mam pojęcia dlaczego. No cała przygoda.

Fajna była ta niedziela. Wstałam trochę później niż zwykle, pobiegałam, poćwiczyłam, poczytałam książkę, poszyłam. Wybrałam się na wycieczkę, popatrzyłam na wodę i kaczki, rozładowały mi się po drodze słuchawki, a słońce opalało ręce. Kupiłam kawę na drogę powrotną w McDonald’s i byłam z siebie nawet trochę dumna, bo nie włączyłam nawigacji. Wewnętrzny GPS mam tak słaby, jak Achilles piętę, to nawet podchodzi pod mały sukces. A potem bliżej mieszkania myślałam już tylko o tym, czy na obiad zjem ziemniaki czy może jednak brukselkę. Dokończyłam wieczorem szycie i najzwyczajniej w świecie szkoda mi było, że ten dzień się już kończy. Po prostu.

A to zawsze oznacza, że był taki miły nawet, jeśli zwykły. I że mógłby jeszcze trochę zostać. Bardzo lubię to uczucie i lepiej się wtedy zasypia.

2 komentarzy

Ale masz lekkie pióro, dobrze się czyta
Pomysł na agroturystyke – suuuper. Plecaka zazdroszczę, chyba sama zapoluję 😉 Pozdrawiam serdecznie ❤️

Możliwość komentowania została wyłączona.