Na początku tygodnia znalazłam budynie w skrzynce na listy, w której do tej pory były tylko gazetki z Aldi. Takie do zrobienia z mlekiem, jak kiedyś mama robiła, tylko wtedy było mniej smaków. A ja dostałam takie najfajniejsze z alejki z budyniami, edycje limitowane. I postanowiłam zrobić budyniowy ranking.
Codziennie rano sprawdzam nowy smak, przyznaję punkty i oceniam jak Magda Gessler pierogi. Tylko nie rzucam talerzami.
Mniej więcej w środku tygodnia postanowiłam rozprawić się z porażkami. Żeby powiedzieć na głos, puścić w świat i wypuścić z środka. Chciałam zdążyć przed Osobistym Początkiem Roku, który wydarza się właśnie na wiosnę. Postanowiłam, że będzie to mój Gap Year. Czas, w którym chciałabym odzyskać zwykłą, codzienną radość, odnaleźć siebie na nowo i żeby nie zabrakło mi już powodów do wstawania rano.
Zrobiłam listę 25 rzeczy, które chcę zrealizować – dla siebie. I wysprzątałam porządnie kuchnię, bo pierwszy na liście jest ogródek na parapecie.
- Zrobić ogródek na parapecie (bo kocham świeżą kolendrę, pietruszkę i inne kiełki),
- Pojechać nad Bałtyk (kocham go jeszcze bardziej niż kolendrę),
- Zrobić tatuaż (kolejny mały znaczek na ciele, jak z tych listów i pocztówek, co zbierało się do klasera na pamiątkę),
- Robić zakupy na targu (uwielbiam wybierać nieidealne warzywa, dostawać koperek w gratisie i czuć powietrze o zapachu truskawek albo pomidorów malinowych),
- Częściej wyłączać Internet (bo miło jest nie być cały czas dostępną),
- Znaleźć zajęcie, które pochłonie tak bardzo, jak gąbka sok pomarańczowy, kiedy się rozleje,
- Wypróbować nowy sposób parzenia kawy, bo przelew i kawiarkę mam opanowaną,
- Zobaczyć geometryczny środek Polski i wybrać się tam pieszo, o świcie, tylko z plecakiem,
- Spalić nos na słońcu latem,
- Spróbować nowego smaku lodów w wakacje,
- Kupić bidon ze słomką na spacery i inne wędrówki, którego nie trzeba przechylać,
- Nakręcić teledysk,
- Przeżyć przygodę (jeszcze nie wiem jaką),
- Zjeść kilo truskawek w słońcu,
- Zrobić piknik,
- Odwiedzić Poznań,
- Oddać rower na przegląd,
- Kupić kask,
- Pojechać na jednodniową wycieczkę – od świtu do zmierzchu,
- Przejechać całą trasę jakiejś linii tramwajowej (chciałam to zrobić od początku studiów),
- Zgubić czas,
- Zrobić coś spontanicznie,
- Pisać pamiętnik i Weekly Blog,
- Nie oczekiwać za dużo,
- Czuć się ze sobą dobrze.
A potem dostałam długiego mejla. Takiego, jakich się już nie pisze, bardzo szczerego, aż do wzruszenia. Dostałam zaproszenie do Gdańska, na obróbkę bursztynu i całą historię. Że jak kiedyś znajdę na plaży, to będę wiedziała jak go obrobić najpiękniej. Zaproszenie na spacer, gofry i rozmowę, choć znamy się wyłącznie z sieci. Czytałam o wszystkim i nie mogłam uwierzyć, bo tak kocham być nad morzem, szukać bursztynów choć w swojej karierze znalazłam tylko jeden i nawet nie wiem, czy prawdziwy. No i boję się sprawdzić, bo jeszcze się rozczaruję. Ale za każdym razem kupuję bransoletkę z bursztynem – jedyną właściwą, nadmorską biżuterię. A teraz będę mogła ją zrobić sama. To było jak scena w filmie, co nigdy się nie przydarza i bardzo dużo szczęścia na raz. Tego zwykłego i dobrego, tak bardzo.
Wzięłam też udział w konkursie, gdzie zadaniem było napisać, że jakby się było ptakiem, to jakim. Napisałam, że byłabym Mewą. Bo jak mewy słychać, to wiadomo, że Bałtyk blisko i wakacje. Ludzie robią im zdjęcia w pełnym słońcu i dobrze, bo od fleszy by jeszcze oślepły. Mogą biegać po plaży i moczyć stopy w wodzie, prowadzić ranking najwcześniej rozłożonych parawanów o poranków i najbardziej spieczonych skwarków w południe (ja bym prowadziła). Podkradają frytki turystom, mogą szukać muszelek i bursztynów i tylko szkoda by mi było, że nie mam rąk, aby je podnieść. Umawiają się na randki o zachodzie słońca i dryfują jak statki na wodzie, kiedy wypływają z portu.
Taką Mewą bym właśnie była. A do frytek prosiła podwójny keczap. Póki Bałtyk nie zamarznie.
Posadziłam wszystkie zioła. Pietruszkę Natalkę, kolendrę, koperek, szczypiorek, bazylię właściwą, czerwoną, cytrynową, cynamonową i nie miałam pojęcia, że tyle ich jest. Miętę, pomidorki i poziomki. Naczytałam się wcześniej, że potrzebują specjalnego podłoża i trochę się obawiałam, czy sobie poradzę ze znalezieniem odpowiedniej ziemi. Ale się okazało, że istnieje taka do ziół, ktoś to bardzo dobrze wymyślił. Kupiłam jeszcze spryskiwacz w szałwiowym kolorze i będę zraszać sadzonki wodą, póki nie wyrosną.
I dostałam zaproszenie do radia, takiego prawdziwego, na audycję na żywo. To najświeższa ze spraw i jeszcze nie mam pojęcia, jak się rozwinie. Ale się przydarzyła.
Do kolejnego odcinka,
~Typiarka
1 komentarz