Któregoś razu nad Bałtykiem wszystko pojęłam i zrozumiałam. Bo obok tych straganów z maskotkami, zabawkami dla dzieci i naszyjników z muszelek, są też nieduże kramiki z rękodziełem, surferskimi koszulkami i morskimi pamiątkami w klimacie polskiego Bałtyku. Takie z duszą i miłością, nie masowe, piękne i naprawdę warte posiadania. Takie, na które się patrzy z czułością, używa z uwagą i ciepłem w sercu. Które przypominają o miłych momentach i nie lądują w koszu po powrocie z wakacji. Zostają na długo i towarzyszą w życiu jak przyjaciele, a nie tylko przelotne znajomości, co rozpuszczają się jak wata cukrowa w palcach i lody na słońcu.
Zrozumiałam, że to, co ludzie tworzą tak naprawdę i prosto z środka, to właśnie RZEMIOSŁO. Że to pięknie być takim rzemieślnikiem i tym bardziej, jeśli Bałtyk jest inspiracją. A on potrafi być taką wspaniałą, głęboką i często nieodkrytą. Pod warstwą frytek, bitej śmietany na gofrach i smażonych sardynek kryje się wolność, poczucie swobody, wiatru we włosach i jakaś energia, której nie potrafię wytłumaczyć. Przyciąga bardziej niż magnes lodówkę, hipnotyzuje, zachwyca i uspokaja. Gdyby ideały istniały naprawdę, to Bałtyk by się do nich zaliczał.
Zrozumiałam całą różnicę, bo w drożdżówkach z marketów też brakuje miłości i kruszonki. Takiej prawdziwej, dużej i chrupiącej, którą można skubać po kawałeczku, aż zostanie samo ciasto. Maślanej, słodkiej, ze śladem lukru i czyjejś pracy włożonej w wypieki. Nieregularnej, nieidealnej, wspaniałej i takiej, której nic więcej nie trzeba. Bo teraz pełno jest tylko ładnych bułek z kremem i posmakiem rozczarowania, które lepiej wyglądają na zdjęciu niż smakują razem z kawą.
Mam wrażenie, że obecnie w tym, co oferują nam prawie z każdej strony, brakuje prawdziwego smaku, uczuć i troski. Prawdziwego masła w cieście i zapachu kawy, kameralnych miejsc otoczonych czułością i atmosferą, do której chce się wracać. Miłych w dotyku rzeczy, które są piękne i służą tak długo, jak trzeba. Robionych powoli, z dbałością o najdrobniejszy szczegół i dobrze przyszyty guzik, który za moment nie odpadnie. Życzliwej rozmowy, wzajemnej cierpliwości i otwartości na siebie. Zgubiliśmy to wszystko między pośpiechem, natychmiastowym dostępem i łatwością wyrzucania rzeczy razem z wyrzutami sumienia, których nawet nie zdąży się poczuć.
A ja bym chciała tak bardzo, stworzyć miejsce z potrzeby serca i jeszcze schronienia, dla tych, którzy pomiędzy chcieliby odetchnąć i poczuć coś, tak naprawdę. Pachnące szarlotką z cynamonem jesienią i owocami pod maślaną kruszonką latem. Pełne aromatu kawy z przelewu i domowych uczuć, w których można się tak w pełni rozgościć. Kameralne, nie nowoczesne, z drobiazgami do kupienia na pamiątkę. Takie, w którym każdy będzie się czuł swobodnie i sobą, zupełnie szczerze, bez udawania nikogo ani niczego. W którym będzie po prostu dobrze w środku i ciepło w sercu. W którym będą pocztówki, koszule do przygód i drobiazgi do podróży przez małe p. W którym będzie można porozmawiać, pomilczeć, pobyć po prostu i bez skrępowania. I które będzie miękkim plasterkiem na wszystkie smutki – te zwykłe, codzienne i te, które potrafią pokruszyć serce zbyt mocno.
Tylko nie wszystko na raz, choć chciałabym na już. Małymi krokami, po kolei. Zacznę od rzemiosła.