Któregoś dnia błądziłam po Google Maps na ekranie, trafiłam na Bydgoszcz i pomyślałam, że mogłabym tam pobłądzić naprawdę. Wszystko działo się w okolicach zimy, wyszukiwałam noclegi i rezerwowałam od razu, żeby później nie mieć wymówek, bo pewnie trochę bym ich znalazła.
Że pada, na przykład. Że wolałabym zostać, zamiast spędzać czas w pociągu. Że dla jednej osoby to nie interes, bo trzeba płacić zazwyczaj za nocleg jak za dwie. Że trzeba zsynchronizować godziny pociągów, dopasować się do nich i jeszcze do tych, kiedy należy opuścić nocleg i czasem to nie wychodzi.
Zatem pojechałam, nie mając nic na usprawiedliwienie i nic przeciwko. Pociągiem Inter City, z rezerwacją miejsca i nawet z dworca niedaleko. Wylądowałam prosto na bydgoskiej Wenecji, po której pływają statki i jeszcze kajaki. Chodziłam po mostach, podglądałam miłość na kłódkach i zastanawiałam się, czy ona czasem tez rdzewieje – jak te kłódki. Aż w końcu mogłam zostawić rzeczy w dolinie pięciu stawów, gdzie nocowałam. To zostawiłam i ruszyłam dalej – pogubić się w mieście, stracić poczucie czasu i pozazdrościć trochę ludziom, że na co dzień mają takie ładne miejsca do bycia.
Wieczorem skręcałam w uliczki na rynku, wąskie i tajemnicze. Jakby ktoś o nich zapomniał, ale zostawił wiadomości na murach i jeszcze ślad obecności. Bo w tej głównej części zrobiło się zbyt tłoczno i głośno, ale to prawo piątku, więc zrozumiałe. Napatrzyłam się na żyjące miasto i żyjących wieczorem ludzi, tak bardzo odmiennych od moich zwyczajów. Bo sama przed 22 szykuję się najczęściej już do spania, a oni do wyjścia. Wcześnie rano wstaję, żeby pobiegać, a oni dopiero wracają, żeby odespać. Zapomniałam już, że to tak można i być może dlatego, że choć na co dzień mieszkam w sporym mieście, to jednak na uboczu, nie w tym centrum, w którym rozgrywa się nocne życie.
Kolejnego dnia poszłam na dworzec, żeby dostać się do Nakła nad Notecią, bo tam była przystań i statki. Po drodze zaopatrzyłam się w zapas borówek, jechałam niedługo i wysiadłam w miejscowości o której do tej pory nie wiedziałam nawet, że istnieje. Malutka, kameralna, do pogubienia się i jeszcze do pobycia w zatoce. Chodziłam wokół, zaglądałam statkom w okna, było prawie, jak nad morzem, a ja byłam szczęśliwa. Pomyślałam sobie wtedy, że to właśnie takie zakątki są dla mnie bardziej interesujące niż te ściśle miejskie. Że tam jest spokój i cisza, że nawet słońce słychać jak świeci. Bardzo była to duża przyjemność – pobyć i poczuć, nic więcej. Drogę powrotną przespałam, a wieczorem jeszcze poszłam odwiedzić stary kanał bydgoski i stwierdziłam, że powiedzenie “ale kanał” powinno oznaczać co najmniej “ale ładnie”, bo ten właśnie taki był. Były fontanny, złota godzina i ciepłe światło. Było zielono wokół, nie tłoczno i kawa w busiku. Było niespiesznie, przyjemnie i kto by pomyślał, że miasto też tak może wyglądać. Bardzo miłe odkrycie.
Z przyziemnych rzeczy, nocleg, który wynajęłam był malutką kawalerką typu “sypialnia w kuchni”, ale miał piekarnik. Piekarnik jest dla mnie zawsze dużą atrakcją, bo na co dzień wynajmuję mieszkanie, w którym nie działa. Przez dwa dni piekłam frytki i jeszcze owsiane ciasteczka późnym wieczorem, bo chciałam się nim nacieszyć. Bardzo proste rzeczy. Kiedyś będę miała sprawny piekarnik, będę piekła szarlotkę, a jesienią w mieszkaniu będzie pachniało cynamonem i maślaną kruszonką.
Dopiero po powrocie ktoś mi powiedział, że Bydgosz (przynajmniej do niedawna) uchodziła za jedno z najbrzydszych miast. Zupełnie bym tak nie pomyślała. Czasem warto przekonać się samemu nawet, jeśli opinie są inne. Czasem nie warto w ogóle w nie zaglądać, żeby się nie nastawić niepotrzebnie w żadną ze stron. Tylko czy jeszcze ludzie tak potrafią, pojechać gdzieś i nie patrzeć wcześniej na ilość gwiazdek i ocen…?