Pociąg przed szóstą, pięć godzin drogi w Inter City z niebieskimi siedzeniami, w którym ludzie zacinają się w toalecie. Książka, drzemka i szybko zajęty środkowy podłokietnik, żeby było wygodniej i żeby nikt nie zajął go za mnie. Stacja końcowa: Szczecin główny.
Szczecin, który ma swoją własną Wenecję nad Odrą i to tuż po wyjściu z dworca.
Szczecin, który ma ukrytą, wielką puszkę paprykarzu szczecińskiego w wesołym miasteczku.
Szczecin, który ma dźwigozaury, co wspaniale wyglądałyby na pocztówce.
Szczecin, który ma czasem cytrynowe tramwaje, zakątki jak z baśni i budynki tak ładne, że można po prostu się na nie patrzeć.
Nigdy nie byłam w Szczecinie. Poznaliśmy się po raz pierwszy, w lipcowe, słoneczne popołudnie. Było ciepło, światło się rozgaszczało coraz bardziej i mogłam zajrzeć w każdy zakątek, pod wiadukt i pod liście w parku. To zaglądałam.
Tylko po powrocie ktoś mnie zapytał, co zwiedziłam, gdzie byłam i co jadłam. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Bo byłam po prostu, a pomiędzy jadłam borówki w promocji 1+1 z Biedronki.
Lubię się tak po prostu pogubić. Zanurzyć w miejscu i pooddychać nim całym, niekoniecznie muzeami i punktami z map turystycznych. Bez oczekiwań, bez rozczarowań. Lubię chodzić i patrzeć, jak wyglądają zakamarki, przypadkowo znalezione uliczki i te wcale nie główne też. Lubię stracić jakąkolwiek orientację przestrzeni gdzieś pomiędzy i wracać z Google Maps, bo okruszków nigdy za sobą nie sypię.
Późnym popołudniem odniosłam rzeczy na nocleg, bardzo miły, tylko nie spodziewałam się, że będę nocowała na poziomie -1 bez dostępu do światła dziennego. Przekonałam się, jak bardzo tego brakuje i już nigdy nie chciałabym być w miejscu bez okien. Poza tym, była kuchnia, mogłam sobie zrobić dobrą kawkę z przelewu, za duże łóżko na jedną osobę, ciepły prysznic. Do niczego innego nie miałam zastrzeżeń.
Wyszłam raz jeszcze na spacer, spokojnie, do zielonego miejsca z japońskim mostkiem nad wodą i było naprawdę ładnie. Gdyby ktoś zapytał, jak wygląda baśń, ta sama, co zaczyna się za siedmioma górami, to bym mu ten kawałek Szczecina pokazała. Był dokładnie taki. Cały w złotej godzinie, zielony, ze skrzącą się wodą i tylko trochę rosą. Jak z obrazka, tylko zupełnie naprawdę.
Wróciłam, kiedy zrobiło się szaro i popatrzyłam na Świnoujście. Najpierw przez ekran, bo dopiero po nocy miałam się z nim spotkać i spojrzeć w oczy. Do Świnoujścia jedzie pociąg przez półtorej godziny. Ludzie wsiadają z całym sprzętem plażowym, żeby rozbić swój obóz nad morzem i poleżakować. Do Świnoujścia pociąg ma często opóźnienie i przypadkiem można zdążyć na wcześniejszy. No to zdążyłam.
Wysiadłam na dworcu, z którego od razu widać prom. Nigdy nie płynęłam promem i bardzo chciałam to zrobić. Stanęłam na piętrze, przy barierce, żeby mieć widok na Bałtyk i chwilę potem już płynęliśmy – do tej części Świnoujścia, która tętni życiem w sezonie. Zaopatrzyłam się po drodze w pudełko borówek na drogę i ruszyłam zobaczyć najpierw biały wiatrak, który do tej pory widziałam tylko w Internecie. Jest piękny i samotny, na samym końcu cypelka. Obok statków, błękitnego nieba, niebieskiej wody i ludzi, którzy też przyszli go zobaczyć. A potem szłam plażą, aż do granicy polsko – niemieckiej.
Pierwszy raz widziałam tak zatłoczoną plażę. Panowie z gotowaną kukurydzą robili slalom między zamkami z piasku, a dzieci kopały dołki na plaży i trzeba było uważać, żeby nie dostać kulką mokrego piasku w nogę. Ja dostałam.
W morzu pływały dmuchane flamingi, alpaki, frytki i delfiny. Woda była ciepła, najcieplejsza, do jakiej wsunęłam stopę w tym roku, pobocze wygodne. Patrzyłam sobie na te ludzkie wakacje, kolorowe i głośne, o zapachu słońca i kremu do opalania. Aż zobaczyłam granicę.
Dosłownie stopę za nią, było już zupełnie nie tłoczno, woda chłodniejsza, a ludzie nadzy. Nie miałam pojęcia, że Niemcy są tak otwarci i swobodni, ale cali byli naturą, bez skrępowania, bez różnicy, bez wieku. Byli u siebie.
Ta różnica była dla mnie co najmniej dużym zaskoczeniem i zupełnie się tego nie spodziewałam. Tym razem nie zrobiłam żadnego zdjęcia, ale wieczorem, po powrocie napisałam o tym w pocztówce do siebie ze Świnoujścia.
Trzeciego dnia już wracałam przez Poznań, do którego zawsze lubię wracać i który zajmuje mi jakąś cząstkę w sercu. Zaplanowałam 3 – godzinną przesiadkę, żeby chwilę w nim pobyć i wybrać się na lody do ulubionej lodziarni, gdzie można poprosić o 2 smaki w porcji. Mam wrażenie, że Poznań ma taki swój klimat i że jeszcze dużo jest w nim do odkrycia. Może to tylko sentyment po spędzonych tam 3 latach, ale jeśli nawet, to jeden z tych najmilszych.
W poniedziałek spojrzałam przez ramię i podobało mi się, co tam widzę. To był przyjemny czas, po prostu. Niespieszny, z opóźnionymi pociągami, mroźnym Inter City i obrazkami, które zostaną w środku na długo.