Za czym tak tęskno?

Ostatnio przeczytałam w pewnej książce, że czasem próbujemy wrócić do sytuacji, za którymi tęsknimy. Tak, jakbyśmy chcieli je powtórzyć i włożyć się w ten sam czas ponownie. I zdałam sobie sprawę, że dokładnie tak samo miałam, robiłam i że jeszcze tęsknię. Za przeszłością, która już nie wróci i czasem, którego cofnąć nie można.

Siedzę w biurze. Patrzę na czarny telefon, na który nikt nie dzwoni i na którym leży oapkowanie Xifaxanu z innymi lekami. Jest zima, na zewnątrz słonecznie, żaluzje opuszczone, żeby w oczy nie raziło, klimatyzacja wyregulowana. Rok temu najpewniej szyłam, puszczałam filmy świąteczne w tle i wypychałam watą pierogi i śledzie, bo takie ozdoby mi się zamarzyły. Byłam u siebie, choć w wynajmowanym miejscu, które tak naprawdę nie jest wcale na stałe. Ale na chwilę obecną to przestrzeń, w której przebywam, w której parzę kawę co ran i co wieczór rozkładam kanapę do spania. W której czasem się złoszczę, że jest taka mała i nie mogę wziąć rozmachu albo oddechu. Albo złoszczę się na siebie, że mój brzuch tak nie domaga, przeszkadza, rośnie i boli, że wcale go nie chcę. I jeszcze nigdy nie byłam w żadnym temacie tak bezradna. Może poza sytuacją, gdzie wmanewrowałam się w oszustwo na siedemdziesiąt tysięcy, oszczędności życia i marzenia, na co policja rozłożyła ręce i powiedziała, że żadnych znamion oszustwa nie widzi.

A przecież jako dziecko tak bardzo chciałam być już dorosła.

zima

Wracałam pamięcią całą jesień właśnie do tego, jak było. Jak było zimno za oknem, a szyby parowały od ciepłego żelazka. Jak widziałam, kiedy zachodzi słońce i czekałam na najjaśniejszy moment w ciągu dnia, żeby zrobić zdjęcie. Jak cięłam materiał na podłodze i lubiłam słuchać odgłosu nożyczek. Jak parzyłam kawę na przemian z herbatą, pokrzywą i jeszcze czasem rumiankiem. Jak tworzyłam tak, jakby jutro świat miał nie istnieć. I tylko do jednego wrócić bym nie chciała – bo za każdym razem bałam się czy teraz to wyjdzie. Czy to, co uszyję się spodoba innym. Czy to w ogóle ma sens. Czy dziś mama znów powie, żeby trzymać się tego etatu, bo działalność to nic pewnego, trzeba mieć normalną pracę, a ludzie to teraz nic nie kupują. Coraz więcej dokładałam sobie strachu, jak babcia dokłada ziemniaczków mimo, że już więcej się nie chce.

Aż wszystkiego było we mnie za dużo i po prostu sobie nie poradziłam.

Tęsknię za lekkością, z którą zaczynałam. Kiedy nie wiedziałam, co będzie i po prostu robiłam. Za byciem ze sobą w zgodzie, byciem sprawną, zdrową i za radością z każdego budzika. Za ciepłymi prysznicami po bieganiu, świeżym powietrzem zza uchylonego okna nawet, jeśli na zewnątrz bardzo zimno. Za obserwowaniem odjeżdżających aut spod bloku i śledzeniem, kiedy wrócą. Za rozłożoną na stałe deską do prasowania, którą trącam łokciem przy każdym wejściu do kuchni, bo stoi w przejściu. Za nieidealnymi warzywami, które targałam kilka kilometrów z targu i za każdym razem obiecywałam sobie, że kupię wózek na zakupy. Za rozplanowywaniem pracy na różne etapy tak, żeby zmieścić jeszcze spacer gdzieś pośrodku. 

Teraz wiem, że to, co było już nie wróci. Że jest inaczej i potrzebuję to zaakceptować zamiast z tym walczyć. Że jeszcze mogę zmienić tą rzeczywistość, tylko po kawałku i na tyle, na ile obecnie pozwala mi ciało i to, co wokół. Że może powinnam częściej powtarzać to, z czym mnie zostawił tata, że “dam radę”. Że obawy mamy brać do siebie, ale nie za bardzo, bo one są jej, nie moje i wiem, z czego wynikają. 

Mniej się bać. Albo odsuwać to na tyle, żeby chociaż nie hamowało. I że potrzebuję naprawić brzuch, bo jak on nie działa, to przysięgam, że jest bardzo ciężko.

Może kolejnym znaczkiem na ciele powinna być “odwaga”? I może lepiej byłoby o przeszłości to myśleć ciepło, ale tęsknić za tym, co jeszcze nowe i nieodkryte, jak każdy dzień, kiedy wstaje słońce?