Grinch, świąt nie będzie

W tym roku święta w sklepach pojawiły się jeszcze przed listopadem. Dużo wcześniej niż wszyscy się spodziewali, bo zawsze kiedy chowano znicze, to dopiero półki zapełniały się czekoladowymi Mikołajami, marcepanem i zawieszkami na choinkę. Święta w październiku, to jakby za wcześnie. Jeszcze nie czuć w ogóle żadnej atmosfery, nos nie zamarza, cynamon nie pachnie tak intensywnie, a kalendarze to trzeba by kupić ze 3, żeby doliczyć okienka do pierwszej gwiazdki.

Ci, którzy myśleli, że jeśli wcześniej kupią wszystko, a potem nie będą musieli ścigać się o ostatnie sztuki, stać w długich kolejkach i przepychać się łokciami między tłumem, który tak samo intensywnie wyszukuje najlepszej żelowej ozdoby na okno, mogą się teraz poczuć… oszukani.

Okazuje się, że święta zostały przecenione jeszcze zanim się rozpoczęły. W popularnych sieciach pojawiły się duże, wyprzedażowe szyldy i procenty kłujące w oczy. I choć nic nie kupowałam, to poczułam się tak, jakby te święta były mniej warte. Za chwilę zacznie się jeszcze większy szał, ludzie kupią to, czego nie potrzebują w hurtowych ilościach, bo tanio, jeszcze jest, na przyszły rok. A w przyszłym roku wydarzy się to samo. Po świętach wszystko będzie jeszcze tańsze, dodawane jako gratis do zakupów, byle pozbyć się asortymentu i już nie ważna będzie żadna marża. Jak sobie pomyślę, że to cała taka maszyna, nakręcona magicznym czasem, który ma być lepszy za pomocą rzeczy, to jest mi najzwyczajniej w świecie bardzo przykro.

Bo jeśli miałabym przystroić sobie mieszkanie, powiesić stroik na drzwiach, łańcuch na choince i przykleić witraż na okno, żeby poczuć świąteczną atmosferę, to chciałabym być przekonana, że warto. Że wiem, za co płacę, wybieram to świadomie i że to jedyny czas w roku, który się spędza z takim rozmachem. Że się na to po prostu decyduję i tej radości mi nikt nie odbierze. Że to nie tylko zwykły handel bez uczuć, choć wszystkie sklepy opierają się tylko na liczbach i czy aby na pewno się zgadzają.

Wiem, że tak działa świat, prawa rynku, czasem naiwność ludzi, a krasnal w czapeczce to tylko przykrywka albo przynęta. Ale naprawdę, gdy widzę całe to szaleństwo, ekspozycje tak przekopane, jakby nurkował tam co najmniej dzik i wyprzedaż zanim jeszcze święta się zaczęły, to jakby Grinch maczał w tym palce. Tylko w prawdziwym życiu to nie ma szczęśliwego zakończenia.

Sama żałuję, że nie mam szczęścia w wynajmowanych mieszkaniach do piekarników, bo bym na choinkę piekła ciasteczka. Nie mam nawet gdzie postawić choinki, bo obecna kawalerka jest tak mała, że ledwo mieszczę tam pracownię i kanapę do spania. Ale od 3 lat przyklejam te same żelowe witraże na okno i mogę zapalić cynamonową świeczkę, żeby mieć chociaż aromat pierniczków, skoro nie mogę ich sama upiec. W tym roku dokupiłam ogromny, czerwony kubek w kształcie świętego Mikołaja, taki jak w filmach, z którego piją zawsze kakao i będzie mi służył przez wszystkie kolejne zimy, póki mu ucho nie odpadnie. Robię sobie własną magię na tyle, na ile mogę pozwolić, by było mi  przyjemnie i już nie zaglądam do tych wszystkich marketów, gdzie święta niewiele znaczą.

Grincha wolę obejrzeć na Netflixie.

A Wy, czujecie podobnie?