No to pojechałam.
Wsiadłam w ŁKA na dworcu Łódź Żabieniec i dobrze, że był całkiem blisko, bo plecak nie taki lekki. W łódzkich kolejach są węższe przejścia i podwójne siedzenia, a plecak turystyczny zajmuje sporo miejsca i tylko trochę było nam niewygodnie. Dzień wcześniej sprawdziłam, że zamiast na dworcu głównym, mogę wysiąść na stacji Toruń miasto i przejechać pociągiem przez rzekę. Po moście, bo po wodzie to wiadomo kto tylko chodzić potrafił.
W drodze na nocleg znalazłam pojazd, którym jeździł Kopernik, poznałam po planetach. Widziałam czerwone tramwaje i takie nowsze, niebiesko – żółte, jak gwiazdy na niebie i szkoda było mi tylko, że powietrze nie pachnie pierniczkami. Google maps doprowadziło, gdzie trzeba, a na miejscu czekał ponad 60cio letni gość, żeby objaśnić mi, że niebieski klucz to do zamka w drzwiach, a ten drugi to do bloku. Opowiedział przy tym pół życia, o sportowych przygodach, dzieciach i partnerce młodszej o 15 lat, z którą rozstał się 2 tygodnie temu. Albo ona z nim. Nie wnikałam.
A jak już w końcu poszedł, to jeszcze zadzwonił, żeby gaz dobrze wyłączyć, bo kiedyś ktoś tego nie zrobił i w sumie to może byśmy kolejny wieczór razem spędzili, na kluby poszli, czy gdziekolwiek jeszcze. Żałowałam, że Booking tak rozdaje numery, bo sama nigdy bym mu go nie dała.
Życie nocne to nie moje i wolałam jednak spotkać się z Kopernikiem, odnaleźć zegar słoneczny, dolinę marzeń i wodospad zakochanych – SAMA.
Wyszłam pospacerować, popatrzeć na ludzi i miasto, tylko tych ludzi w mieście to prawie w ogóle nie było. Szłam coraz dalej i coraz bardziej dziwiłam się, gdzie są wszyscy. Sprawdziłam w parku miejskim, w starej przystani i nad rzeką, a z ludzi to jednak pooglądałam sobie statki.
Byłabym bardzo kiepską informacją turystyczną, bo jakby mnie ktoś zapytał, co warto zwiedzić, to bym mu powiedziała, żeby poszedł popatrzeć na wodę, a z muzeów wybrał rejs Katarzynką. Nikt w Toruniu nie mógł nazwać bardziej uroczo łódki, co dryfowała po wodzie jak Rose na drzwiach od Titanica. Płynęłam tą Katarzynką po Wiśle i myślałam sobie, że tak, jak kocham patrzeć na wodę, tak wobec niej jestem całkiem bezradna. Że jakbym do niej wpadła, to mogłabym już więcej nie wypaść. Jest w tym coś przyciągającego i niepokojącego jednocześnie. Zostanę przy patrzeniu na nią z łódki i wchodzeniu do Bałtyku po kolana.
Byłam też na starówce, jadłam lody o smaku pierniczków w Kosmosie i były to jedne z najlepszych lodów, jakich próbowałam w życiu, przysięgam. Kupiłam paczkę Katarzynek bez czekolady, bo w polewie to jeszcze by mi się rozpuściły. A po powrocie zobaczyłam, że w środku wyglądają jak bursztyn. Zaczęłam się nawet zastanawiać, co było pierwsze – Kopernik czy piernik i z niezobowiązującego badania na Instagramie wyszło, że piernik (100% wskazań).
Pyszne były te Katarzynki.
W dzień odjazdu pobiegłam na drugi brzeg Wisły, gdzie Google Maps wskazało punkt widokowy i panoramę. To przekonałam się, że przepiękna. Było rano, pusto, cicho i tylko trochę pochmurno. Pachniało słodką wodą, taką lekko szumiącą i równie lekko bujało na mostku, który był przystankiem Katarzynki. Ale ona tak wcześnie nie kursowała.
Nawdychałam się tego powietrza, zanim inni wstali i pobrali go dla siebie po kawałku, a potem wracałam znów na przeciwny brzeg Wisły, żeby ugotować sobie owsiankę, zrobić dużą, czarną kawę w aeropressie i poczekać, aż wstanie słońce.
Po południu przyjechał pociąg, zajęłam tym razem więcej miejsca – na siebie i plecak, i trzeci raz tego dnia przeprawiałam się przez Wisłę. Trochę spałam, czytałam i patrzyłam przez okno albo na ludzi, aż w końcu pociąg zaparkował na Żabieńcu i trzeba było się pożegnać.
To przywiozłam z tego Torunia oprócz pierniczków spieczone ramiona i pocztówkę, bo postanowiłam, że z różnych miejsc będę sama do siebie pisać pocztówki. Wspomnienie o Wiśle, Katarzynce, dolinie marzeń i wodospadzie zakochanych. Gdyby był kiedyś ranking, na najbardziej romantyczne miasto, to Toruń mógłby znaleźć się na podium. Pobyłam tam, jak inni – cicho, spokojnie i jakby Kopernik czas zatrzymał, w końcu tylko on kombinował ze Słońcem. To miasto, co ma pauzę, w którym jest dużo miejsca i żadnego tłoku. I w którym mają lody o smaku pierniczków, jak nigdzie indziej.
Lubię tak właśnie chłonąć i sprawdzać codzienność, niekoniecznie zabytki, a to zwykłe życie – gdzieś dalej. Lubię skręcać w nieznane uliczki, oddalać się od centrum albo przybliżać do miejsc, gdzie pływają statki. Lubię patrzeć na tutejszych ludzi, dla których wszystko jest takie znane i widzieć kontrast między nimi a turystami, którzy kupują pierniki na kilogramy, magnesy na lodówkę i breloczki do kluczy. Lubię patrzeć, jak zachodzi słońce, uciekać przed deszczem i kłaść się spać trochę później niż zwykle. Lubię czuć się gościem w innych miejscach, choć nikt o tym nie wie i może dobrze, bo jeszcze by powiedzieli, że jestem ciekawska i chciałabym zajrzeć w każdy kąt nawet, jeśli to ślepa uliczka.
Fajnie jest czasem pobyć gdzieś indziej. Po prostu.