Pewnego dnia wracałam z pracy i na tablicy ogłoszeń przed wejściem do bloku zobaczyłam klepsydrę. Drugą już w ostatnim czasie, choć ostatnio pod klatką stał jeszcze karawan. Genowefa, lat 91, wybrała ciepły, lipcowy dzień na odejście. Pamiętam, jak jeszcze w zeszłym roku chciała mnie zeswatać ze swoim wnukiem, sporo starszym ode mnie, ale o tym nie wiedziała, a ja sprawdziłam na facebooku. Byle bym się nie szczepiła na covid, bo to na pewno jakieś eksperymenty, a poza tym, to bym się rodzinie spodobała. Może oprócz tych tatuaży na rękach.
Ona też była kiedyś młoda, miała włosy prawie do ziemi i kochali się w niej wszyscy mężczyźni. Właściwie mogłybyśmy być swoim przeciwieństwem, bo włosy wolę do ramion, a życie miłosne to całkiem miałam ubogie od zawsze. Długo potem przemykałam pod jej oknami z nadzieją, że nie wpadniemy na siebie i więcej nie będzie chciała zachwalać mi kawalera. Aż w końcu trafiłam na nią w drzwiach bloku, jak chciała wynieść śmieci i zrobiłam to za nią, bo ciężko jej było poradzić sobie ze wszystkim. Wtedy już mnie nie pamiętała, choć nie minęło nawet pół roku. A potem nie zauważyłam, że te okna pod którymi przemykałam, już się nie otwierają.
Czas minął. Czas, którego nie da się odzyskać, zaoszczędzić ani odłożyć, jak drobne do skarbonki. Nie można zrobić pauzy, wcisnąć drzemki, raz w roku tylko cofnąć o godzinę i drugi raz przesunąć o tyle samo. Ostatnio się wystraszyłam, że to lato mija tak, jakby ktoś tempo przyspieszył, a ja jeszcze nie zjadłam wystarczająco dużo arbuza i uszyłam za mało sukienek. Nie miałam gęsiej skórki od ciepła i nie smarowałam nosa kremem, bo przypiekł się jak grzanka w piekarniku. Nie widziałam wschodu słońca nad morzem i nie podsłuchiwałam mew, co kradną frytki turystom. Żałowałam za to, że rozpłynął się, jak czekolada na słońcu, która jeśli ją nawet włożyć do lodówki, nie odzyska już swojego kształtu.
Często się czeka, na ten lepszy czas. Na poniedziałek. Na kolejny rok. Na odpowiednią porę. Na jutro, pojutrze i za dwa dni. Na jakąś okazję. I odkłada wszystko na potem.
A potem robi się już późno, dni są krótsze, noce dłuższe i zaczyna padać. Czas minął.
Zrobiło mi się bardzo przykro, bo ja też często czekam. Aż schudnę. Aż wyjdzie słońce. Aż będę umiała coś lepiej. Aż wstanie kolejny dzień i nie będzie trzeba żałować tego poprzedniego. Aż odbiję się kartą od bramek przy wyjściu z pracy. Aż zrobi się cieplej, chłodniej, jaśniej i jak wieczór. Aż zabraknie mi wymówki. Albo już będzie za późno.
Ktoś kiedyś powiedział, że najlepszy czas jest teraz i o jakiej porze nie spojrzeć, to trzeba mu przyznać rację. Bo ten, co minął, to się go już nie cofnie. Ten, co będzie – to nie wiadomo jaki. A ten, co trwa – to można jeszcze z niego korzystać. Tłumaczę sama sobie i przypominam o tym, bo nie raz gapię się tępo w sufit i nie mogę ruszyć. Leżę jak materac w piwnicy, z którego ktoś wypompował powietrze i w którym nic nie ma. Tylko materac niewiele, co czuje, a mi jednak się zdarza.
Zdarza mi się też zapłakać nad tym straconym czasem.
I chyba najtrudniej znaleźć mi sens, na nowo, we wszystkim, co robię. W codzienności za biurkiem nie ma go za dużo, oprócz rachunków, które będzie trzeba opłacić na początku miesiąca i przelewu za wynajem. A jak tyle czasu oddaję w ciągu dnia, to bardzo mi go brakuje później na te wszystkie inne rzeczy, które jeszcze chciałabym w życiu zrobić i spróbować. Już wiem, jak czują się puzzle nie od tej układanki, które wmieszały się przypadkiem. Ja też się wmieszałam i mam wrażenie, że żadnego ładnego obrazka ze mnie nie będzie. I nie mam pojęcia, gdzie jest moje pudełko z puzzlami.
Bardzo mi ostatnio w sobie niewygodnie. Jakbym miała kamyk w bucie i czuła ziarnko grochu pod siedmioma materacami, tylko jednak na kanapie, którą codziennie rozkładam. Jakby mi coś wpadło do oka, drapało w gardło i drzazga weszła w palec. Pusta jak Kinder Niespodzianka bez niespodzianki, niepełna jak ciastko z dziurką i w ogóle figa z makiem. Jeszcze nigdy się tak w sobie nie wierciłam.
Zostawię to tak, niedokończone jak puzzle. Dopiero będę układać ramkę.