Nawet coś, co robi się każdego dnia i wydawałoby się, że to już takie łatwe. Przychodzi ten dzień, poranek albo wieczór, kiedy coś idzie nie tak. Kiedy powietrze jest za suche, kawa za zimna i poduszka już nie miękka. Kiedy po prostu coś przeszkadza, wytrąca z tych równiutkich, codziennych torów i na chwilę wykoleja.
Właśnie tak było na Wings For Life, w Poznaniu, choć biegać bardzo lubię, a Poznań to nawet kocham. Zaczęło się od prognozy pogody, co przewidywała burze przez całe popołudnie. Sprawdzałam co trochę, czy się nie przesuwa, bo przecież to niemożliwe, żeby cały Poznań nie pobiegł. Finalnie przesunęła się na 15, a ja pomyślałam, że jestem bezpieczna, bo do tej pory Małysz na pewno mnie dogoni.
Na Targach Poznańskich było mnóstwo ludzi. Ponad dziesięć tysięcy, jak na dużym koncercie, tylko wszyscy przyszli pobiegać, ubrani w pomarańczowe koszulki Adidasa, czarne spodenki i swoje numery startowe. Na własnych nogach, na wózkach i z wózkami – biegliśmy dla tych, którzy nie mogą.
Było parno i duszno, tylko nie wiem czy cisza przed burzą też była, bo miałam słuchawki na uszach. Włączyłam muzykę, żeby niosła, jak dodatkowy napęd, którego nie widać. Sprawdzała się wspaniale, przynajmniej na początku, kiedy Sia śpiewała, że jestem nie do zatrzymania, wiadomo. A potem usta mi tak wyschły, że nie miałam pojęcia, że tak wyschnąć mogą i tylko wypatrywałam pierwszego punktu z wodą, choć nigdy z nich nie korzystam.
Rzuciłam się na butelkę Cisowianki, a ona na mnie, bo tylko część wpadła mi do ust, a część wszędzie obok. Poprawiło mi się tylko na chwilę, a potem zwątpiłam, czy dobiegnę chociaż do dziesiątki. Patrzyłam za kolejną flagą, Sia już mi nie śpiewała i tym razem na dziewiątym kilometrze oprócz butelki z Cisowianką, skorzystałam też z toi toia. Był o dziwo pachnący, z papierem w środku i myślałam, że już z niego nie wyjdę. Fale gorąca uderzały co najmniej tak, jak przy menopauzie i trzeba było na nowo wprawić się w ruch i nabrać tempa, choć było nieduże. Po 12 kilometrach myślałam już tylko o tym, że Małysz mógłby mnie wyprzedzić, ale finalnie zrobił to po 16 kilometrach.
Tyle przebiegłam. Za 16 flagą minął mnie samochód pościgowy i było po wszystkim. Kilka minut później weszłam do autobusu, który miał odwieźć biegaczy na miejsce startu i lunęło tak bardzo, jakby chmura się oberwała. To ta burza, co Google pokazywało ją o 15, a ja pomyślałam, że trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno i ją przechytrzyłam.
Jechałam przepełnionym autobusem najpierw, a potem tramwajem. W powietrzu unosił się zapach zmęczonych ludzi, ale szczęśliwych, że dobiegli do własnej mety. Ściśnięci jak sardynki w puszce wysypaliśmy się przed budynkiem Targów Poznańskich i poszliśmy odebrać medale, żeby każdy wrócił do domu z pamiątkową błyskotką.
Bardzo lubię całą ideę biegu. Lubię to, że biegną ludzie w każdym wieku, w każdym ciele, o własnych nogach albo kołach. Wspierają się wzajemnie, biją brawo na trasie i poklepują po plecach. No i wszyscy wygrywają, nieważne do którego kilometra dobiegną.
Tylko tym razem było po prostu niewygodnie. Mimo, że biegam prawie codziennie rano w każdej pogodzie i o każdej porze roku. Wyjątkowo ciężko było mi nabrać powietrza i zmierzyć się z własnym ciałem, któremu brakowało energii, po wszystkich wcześniejszych całodniowych wędrówkach z ciężkim plecakiem turystycznym na plecach. I mówię o tym głośno, bo choć bardzo lubię romantyzować życie, to czasem zdarzają się też testy wytrzymałościowe i jestem bliska ich oblania.
A potem usłyszałam, że nie tylko mi było niewygodnie. Że potrzeba więcej elektrolitów. Pomyślałam, że to taka część w tej wymagającej aktywności, której jeszcze nie zgłębiłam. NAWODNIENIE. Choć wydaje się to zupełnie banalne, może właśnie po to mój pociąg się wykoleił. Teraz będę sprawdzała, w jaki sposób i czym się nawadniać, aby znów było wygodniej. Do kolejnego razu, póki świat nie wciśnie innego hamulca i każe mi się zastanowić, co dalej 🙂
Myślę sobie, że te niewygody są w porządku, a może nawet potrzebne. Zwracają uwagę jak pani w podstawówce, kiedy się nie słuchało na lekcji. Żeby wrócić, czasem się cofnąć i zastanowić, co zmienić, nad czym popracować i jak na nowo coś rozchodzić.
Inaczej wszystko byłoby powtarzalnym schematem bez emocji, uczuć i potrzeby zmieniania czegokolwiek. Przyzwyczajeniem, którego się już nie zauważa i wykonuje automatycznie, jak maszyna zrzucająca batoniki po wrzuceniu monety.