Zastanawiałam się nad tym ostatnio, przechodząc przez sklepowe alejki, kiedy szukałam “tego czegoś”, co nigdy nie wiadomo czym jest, a ma się ochotę. Zaczęłam od działu bez glutenu i cukru, przeszłam przez płatki śniadaniowe, pieczywo, ciasteczka i jeszcze przyprawy. Zajrzałam w chrupki, lekko przywiędłe warzywa na przecenie i mrożonki w zamrażarce. A potem stwierdziłam, że wszystko (poza warzywami) jest ulepszone tak bardzo, że aż niepotrzebnie.
Myślałam sobie wtedy, czy w ogóle jeszcze ktoś pamięta, jak smakuje świat.
Zwykła owsianka, którą kiedyś mama gotowała w dużym rondelku. Płatki owsiane górskie, w papierowym opakowaniu z kłosem, ze świeżym mlekiem, z łyżeczką soli i cukru. Odpowiednio gęsta i miękka, zupełnie idealna. Bez granoli, słodkiej polewy, czekolady i masła orzechowego. Taka najprostsza, najlepsza.
Chrupiąca, dopiero co obrana rzodkiewka, lekko ostra, soczysta.
Bardzo świeży, zielony ogórek, którym pachnie w całej kuchni, kiedy się go rozkroi.
Lekko ścięta jajecznica taty.
Kromka chleba z masłem, pomidorem i tylko szczyptą soli.
Gotowane ziemniaki z koperkiem, które na zimno były jeszcze pyszniejsze i bardziej kruche niż na obiad.
Twarożek z drobno pokrojonym szczypiorkiem z ogródka, który czasem można było pomylić z trawą przy zbieraniu.
Świeżo zebrana fasolka szparagowa, bez łyka, gotowana tylko w osolonej wodzie.
Słodka, starta marchewka, której nie nic więcej.
Pierwszy, nieudany, suchy naleśnik z metalowej patelni.
Bułka poznańska podgryzana z każdej strony, zanim tata się zorientuje, że nie ma już środka.
Czerwone truskawki ze śmietaną, które trzeba było obierać z szypułek, żeby zamrozić smak lata na zimę.
Lekko kwaśny dżem z czarnych porzeczek, który mama smażyła i kładła do słoików.
Malinówki na jesień, papierówki w wakacje i szare renty do szarlotki, zrywane prosto z drzew rosnących za domem.
Domowe ciasto z prodiża, którym pachniało w całym domu, aż do kolejnego dnia.
Mam wrażenie, że teraz te proste smaki są już niewystarczające. Zamknięte w szczelnych paczkach, doprawione składnikami, o których kiedyś nie miało się pojęcia. Jakby wszystko stało się zbyt mdłe i było potrzeba więcej wzmocnień na języku, więcej rzeczy w koszyku i większej łatwości w przygotowaniu, które sprowadza się tylko do mikrofali.
Bardzo mi szkoda, że mało kto korzysta z książek kucharskich i przepisów. Że gotowanie stało się stratą czasu, a tak naprawdę potrafi być niezwykle satysfakcjonujące i przyjemne. Można pokroić warzywa w właściwą dla siebie kostkę, choć mama zawsze mówiła, że za grubo. Dodać więcej pieprzu cytrynowego, mniej soli i całą natkę pietruszki. Dosypać cynamonu do jabłek, cebulki do pomidorów i doprawić fasolkę kiełkami. Jak tylko się lubi. Zamiast wrzucać do rondelka i siebie przy okazji jedzenie prosto z opakowania, niewymagające niczego poza otwarciem. Szybkie i łatwe, doprawione wciągającym smakiem i pozostawiające ochotę na coś jeszcze.
Skończyłam spacer po sklepie z koszykiem pełnym rozczarowania. Na kolację zrobiłam ulubione, gotowane warzywa z chrupiącą surówką, posypane czarnuszką i z łyżką hummusu. A potem stwierdziłam, że to najbardziej idealne, co mogłam wybrać. Uwielbiam robić miski szczęścia, w których część jest miękka i ciepła, nawet kremowa, jest tam coś świeżego, zielona natka i cytrynowy pieprz na wierzchu. Połączenie kilku prostych smaków w całość i dużą przyjemność.
I czasem skuszę się na spróbowanie owsianki w bogatej wersji, z owocami, masłem orzechowym, czekoladą i inną posypką. Ale potem, potem jednak tęsknię za czystą wersją, jaką pamiętam od początku i chcę czuć najwięcej właśnie tego smaku, nie zasłaniać go innym.
Bardzo smakuje mi ten świat bez polepszaczy. Rozgaszcza się w środku, od języka, po każdy czubek palca i napędza dobrą energią. Jeśli mam wybór, chcę sięgać i wybierać właśnie taki, już żaden inny.