Strach, o którym się nie mówi

O strachu nikt nie mówi. Albo przynajmniej niewiele. Nie takim, przed wielkimi rzeczami, ale o tym codziennym, zwykłym lub tym z przeszłości. Strach potrafi być wstydliwy, a za odwagę zbiera się więcej punktów, chociaż nikt nie widział żadnego rankingu. 

Każdy się czegoś boi. Jazdy rowerem po ulicy w mieście, pływania kajakiem i patrzenia w dół z trzeciego piętra. Boi się, że sobie z czymś nie poradzi, spojrzenia w oczy albo rozmowy z kimś bardziej doświadczonym od siebie. Boi się bycia niewystarczającym, odmiennym i w pewnym sensie wybrakowanym. Boi się czyichś myśli i oceny nawet, jeśli niewypowiedzianej.

A potem przykrywa wszystkie lęki i niepewności łącznie ze sobą, bardzo szczelnie jak kubek kawy na wynos, żeby nic się nie wydostało na zewnątrz. Przypadkiem.

Nad strachem można jeszcze pracować, jak pracuje się nad najlepszym sernikiem, o trochę lepszym za każdym razem. Tylko na to potrzeba czasu, cierpliwości i własnego tempa, nie czyjegoś. Gdzieś pomiędzy jest ta cienka granica, którą czasem można przekroczyć za bardzo, przesunąć ledwo o centymetr albo zostawić, jak jest. I nikt nie wie, co będzie najlepsze, póki sam tego nie sprawdzi.

Być może różne strachy mają różne granice i do każdej podchodzi się inaczej.
Być może niektóre z lęków można pokonać tak szybko, jak szybkie jest mycie zębów, a niektóre ciągną się latami.
Być może wszystko w swoim czasie i do zmian trzeba dojrzeć, albo chociaż się z nimi oswoić.
Być może komuś tak wygodnie i wcale ze swojej skorupki nie chce się wychylać.
Być może jednak warto spróbować, żeby się chociaż przekonać, jak to jest poza. 

Nikt tego wcześniej nie wie.

Myślę sobie, że byłoby łatwiej z tym strachem, gdybyśmy wzajemnie czuli wsparcie lub mieli je od kogoś wokół. Ale częściej jednak tego brakuje. Oceniamy się nawet nieświadomie, bo taka nasza natura i w końcu każdy ma prawo do opinii. Może wypowiedzieć ją na głos albo zachować dla siebie, ale pojawia się zawsze. Nawet, jeśli tylko w myślach. Tak działamy.

Sama tak robię, choć potem mówię sobie, że to całkiem okej, jeśli ktoś robi inaczej, niż ja bym zrobiła i jeśli nikogo przy tym nie krzywdzi. W końcu każdy decyduje za siebie przynajmniej, jak dorośnie. Bo wcześniej mamy różne doświadczenia i środowiska. Wcześniej chłoniemy wszystko z otoczenia, przykład bierzemy z rodziców i wierzymy, że to, co powiedzą jest najprawdziwsze. Wcześniej się potykamy, obijamy kolana i kodujemy każde zdarzenie w głowie, choć niekoniecznie zawsze właściwie. A potem trzeba otwierać te szufladki po kolei i porządkować to, co się w nich znajduje. Po kolei.

Być może okaże się, że na końcu równania będzie lepiej i nie ma się czego wstydzić. I że więcej osób ma podobnie, tylko się tym nie dzieli.

Bo ja obawiam się właśnie jazdy rowerem po ruchliwej ulicy.
Obawiam się, że jestem niewystarczająco ciekawa dla innych.
Obawiam się, że wiem mniej, że myślę inaczej, że robię coś za wolno.
Obawiam się, że jestem niekompetentna w zawodowych kwestiach.
Obawiam się, że lato minie za szybko, a ja z niego wcale nie skorzystam.
Obawiam się postawić na jedną kartę i utknąć w miejscu też się obawiam.

I mogłabym wymieniać jeszcze dalej, ale równocześnie kupuję kask na rower i sprawdzam, gdzie są ścieżki, żeby oswajać się z jazdą po mieście.
Uczę się kręcenia filmów i wiem, że to długi proces, a potem kolejny, żeby nabrać wprawy.
Poruszam się swoim tempem, choć dla kogoś może być zbyt wolne i żadne z nas nie musi się dostosowywać.
Dużo chodzę, póki słońce nie zajdzie i kiedy nie pada, żeby nawdychać się tego lata na zapas i na całą zimę.
A czasem muszę coś popodglądać, przypatrzyć się, poczytać, zanim zabiorę się do prób. Pobyć z tematem, oswoić się w teorii i dopiero zabrać za praktykę.

Małymi krokami porządkuję szufladki, choć czasem to wcale niełatwe