W tym tygodniu spałam w nie swoim łóżku, jak Złotowłosa w bajce o niedźwiedziach, ale owsiankę to jadłam swoją. Nabyłam plecak turystyczny, duży na 50 litrów, a potem zapakowałam się i pojechałam na wagary. Bo w nastoletnim życiu nigdy na wagary nie chodziłam.
W tym spaniu gdzieś daleko wszystko jest inne. Pojedyncze łóżko, elektryczny czajnik, który nie gwiżdże, materac i tylko jedna poduszka. Zasypia się później, przy innym powietrzu z okna i innych dźwiękach z ulicy. Tylko budzik dzwoni ten sam.
Bardzo lubię ten inny tryb i taki na chwilę. Na chwilę wiadomo, że nie jest się samotnym, bo w gościach, w jakimś mieście. Jest luksus płaskiego telewizora, rozpuszczalna kawa smakuje jak żadna inna i łatwiej po niej zmywać losowe kubki w pakiecie. Mały stolik, na którym niewiele się mieści, ale wcale niewiele też trzeba. I tak większość czasu spędza się na zewnątrz.
Tym razem w Poznaniu chciałam odwiedzić miejsca inne niż centrum, w których okropnie dawno mnie nie było. Jednego dnia poszłam nad Rusałkę, drugiego nad Maltę. Pachniało ciepłem, słodką wodą, słońcem i tylko trochę truskawkami. Gdyby wolność miała zapach, to właśnie tak by pachniała. Opaliłam sobie nos i czoło, wędrowałam i bardzo było mi dobrze, że nie muszę liczyć czasu. Szczęśliwi podobno tego nie robią, a ja w tamtym momencie właśnie taka byłam. Skręcałam w różne uliczki, zgubiłam się tylko 3 razy, ale zawsze Google Maps wywabiało mnie z opresji.
Uwielbiam tak odkrywać czyjąś codzienność. Nie przez atrakcje turystyczne, ale przez te zakamarki i uliczki, które dla ludzi są tak bardzo znajome. Ja też udaję, że wiem, gdzie idę i nikt się nie pozna, że jednak jestem Turystką. W Poznaniu na murach jest więcej wiadomości i napisów innych niż tylko ŁKS i RTS, co się przepychają, które lepsze. Jeżdżą tramwaje w kolorze nadziei, w piekarniach sprzedają rogale z białym makiem i tylko Rynek jest wciąż rozkopany. Na Wrocławksiej i Półwiejskiej zawsze jest tłoczno, w Starym Browarze upolowałam śmietankę kokosową za złotówkę i kawałki arbuza, które mogłam jeść po drodze jak baton, bo tak były pokrojone. Jest dużo parków, całkiem zielono i pamiętam, jak za pierwszym razem pomyślałam sobie, że to jedna, duża wieś i gdzie te wszystkie bloki, budynki i szare ulice jak w prawdziwym mieście. A potem całym sercem pokochałam na 3 lata.
Szłam nad jezioro z wegańskimi lodami pistacjowymi, na które czekałam cały miesiąc i myślałam sobie, że jeśli kiedyś miałabym zamieszkać w mieście, to Poznań byłby w czołówce rozważań. Bo ja jeszcze nie wiem, gdzie bym chciała być na stałe. I czy w ogóle bym chciała. Ale to nie decyzja na teraz.
Fajnie jest tak wagarować. W liceum nigdy tego nie robiłam, ani na studiach. A teraz wyliczam, czy dni urlopu na wagarowanie mi wystarczy. Nawet takie niedaleko.
Czasem mam wrażenie, że ludzie przez podróże widzą i doceniają tylko te dalekie. Jak ktoś mówi, że leci poza Polskę, to jest takie wow, a jak jedzie nad jezioro, to jakby wcale nigdzie nie był. Bardzo bym chciała to odczarować, bo w Grecji na przykład nie mają rogali z białym makiem. Jak zaczęłam myśleć o tej bliskiej turystyce, to też wydało mi się za mało, żeby nazywać to podróżami. Że to takie zwykłe wycieczki, czasem też tylko wędrówki, bo na nie mogę sobie pozwolić. I chcę. Nawet, jeśli w oczach innych to nic takiego.
A ja tak naprawdę w niewielu miejscach byłam, a ta Polska to też jest wspaniała. Ze wszystkimi straganami nad morzem, deptakami w górach i wsiami, gdzie trudno dojechać. Z przyzwyczajeniami ludzi, z ich życiem i widokami zza okna. Z pociągami na torach na uboczu, w których czasem jest duszno, a innym razem zimno jak w lodówce. Kiedy wieje wiatr, słońce przypieka policzki jak frytki w piekarniku i trudno jest objąć wzrokiem wszystko dookoła. Bardzo żałuję, że nie mam więcej czasu, żeby pobyć w tych miejscach, co planuję dłużej. Żeby zanurzyć się bardziej i poczuć mocniej.
To chociaż na tyle, ile mogę.