W tygodniu nie wydarzyło się za wiele. Dni minęły mi tak szybko i pusto, że właściwie bałam się, że nie będę miała tu o czym opowiadać. To zupełnie normalne, że czasem nie dzieje się nic szczególnego, wiatr nie wieje i po prostu jakoś to będzie. Ale czasem mi szkoda, jak to wszystko ucieka i nie zostawia żadnego odcisku, co się nazywa później wspomnieniem.
W połowie tygodnia dostałam newsletter o kursie filmowania, na który czekałam. Od razu było tam napisane, że to nie dla tych, co chcą kręcić tak, jak trendy tylko tak, jak czują. A ja właśnie tak chcę. I od dawna przygotowywałam się na to, że któregoś dnia dostanę tę wiadomość, że kurs jest gotowy i można się uczyć opowiadania historii filmem, ruchem i muzyką. Po swojemu.
Potraktowałam to jak inwestycję – nie tyle w siebie, co dla siebie. No i skoro mój brzuch przez ostatnie miesiące pochłonął kilka tysięcy na badania leki i wszystko inne, to teraz chciałam kawałek właśnie dla siebie. Bo nie można być tak bardzo samolubnym, jak mój brzuch, a nowych nigdzie nie sprzedają. To bardzo się cieszę, że nauczę się nowych rzeczy i zdobędę sprawność, jak harcerze na biwakach – za rozpalenie ogniska, wiązanie węzłów i orientację w terenie. Sama orientację na pewno bym oblała i może dlatego nigdy nie byłam harcerzem.
W sobotę obudziło mnie słońce. Świeciło tak mocno i prosto w oczy jakby chciało szturchnąć, że to pora już wstawać. No to wstałam. Przebiegłam 5 kilometrów razem z tym słońcem i umówiliśmy się na wieczorne 10 jak na randkę, choć tak naprawdę Bieg Ulicą Piotrkowską był planowany od dawna. Wybrałam na tę okazję playlistę z hitami z lat 2000 i biegło się wspaniale. Wyprzedziłam typiarkę z napisem „Żyleta” na plecach, pana w spodenkach krótszych niż moje, dziewczynę z Sieradza, pracowników Decathlonu. Wypatrywałam sobie kolejno ludzi jak cele i co trochę wystawałam komuś zza ramienia. Nie mam pojęcia, kiedy minęła połowa drogi. Nigdy nie sprawdzam zegarka podczas biegu, bo jeszcze bym się wystraszyła, ile trasy zostało. A potem, jak już widać metę, rozgrywa się najbardziej zacięty wyścig. Odpalają się dodatkowe akumulatory, o których istnieniu nie ma się pojęcia, biegnie tak prędko, jak to porsche nie do zatrzymania, o którym śpiewa Sia i gdyby stał fotoradar, to na bank przyszedłby mandat.
Płakałam na starcie, jak ludzie wyszli na ulice, krzyczeli i kibicowali. Nieznajomi dla siebie, a tak wspierający. Jak ktoś na co dzień nie może się odnaleźć między ludźmi, to tam nic się nie liczy. Wzrost, waga, wiek, ilość sztucznych zębów, rzęs, model sportowego zegarka albo jego brak. Po prostu wszyscy jesteśmy biegaczami, bez różnic. Wzruszyłam się jak dawno już nie.
I po raz kolejny w tym roku zostałam medalistką.
Całą niedzielę czułam jeszcze naciągnięte udo, od tego odcinka do mety, co biegłam jak zła. Poszłam na pociąg i pojechałam na wieś, do mamy, żebyśmy wspólnie skorzystały ze słońca, bo w pojedynkę to mniej wesoło. Uraczyła mnie ziemniakami z koperkiem (kocham ziemniaki i koperek), poszłyśmy na spacer do lasu i zrobiłam jej sesję zdjęciową na facebooka, rzecz jasna.
Mama zerwała bukiet konwalii, a potem kazała mi te konwalie nieść i oddać dopiero, kiedy będzie mi ciężko. Choć najpierw jeszcze chciała z tym bukietem zdjęcie. Później z gałęzią. Z drzewem. Na kamieniu. Na korzeniu. W słońcu. I chciała, żebym weszła w pokrzywy, żeby dobrze ją ująć. Taka sprytna była, bo miała długie spodnie, a ja kolarki. Poszłam naokoło.
Po powrocie wyciągnęła chleb z lodówki i powiedziała, że to odchudzający. Był cały w dziury. Calutki. Przysięgam, że więcej było tam pustych miejsc niż ciasta w kromce i dlatego odchudzał. To jakby kupić skórkę bez środka, ale mama powiedziała, że to włoski. Być może Włosi tak jedzą, nie mam pojęcia, ale nie miałam też, kiedy mama szukała koszuli typu włoskiego. Człowiek podobno uczy się całe życie 😊
Fajna była ta niedziela. Zrobiłam 30 pieszych kilometrów, niecałe 100 przejechałam pociągiem, dowiedziałam się, co jeść na diecie i że konwalii to właściwie nie wolno zrywać. Wracałam regio, co jechał do Warszawy i nie mieściło się tam już ani pół człowieka, choć na stacjach każdy chciał wsiąść. Ścisk był większy niż sardynki w puszce i co prawda nigdy sardynką nie byłam, ale jestem pewna, że im tam swobodniej niż nam w tym pociągu do stacji Warszawa Gdańska, na której kiedyś jadłam jedną z najlepszych drożdżówek w życiu. Pachnącą, z dużą ilością kruszonki, co spadała do papierowej torebki i potem można było ją jeszcze stamtąd wybierać. Prawdziwie ciężką, co brudzi palce od lukru i zostawia na rękach zapach na długo. Taką, co trzeba zjeść ją na dwa razy z przerwą pomiędzy, bo nie mieści się w brzuchu cała. I której szkoda, że się kończy, jak już wybierze się ostatnie okruszki z papierka. Gdyby ktoś kiedyś wymyślił perfumy o zapachu drożdżówki z kruszonką takim, jak ta ze stacji Warszawa Gdańska, to pierwsza bym kupiła.
Tego dnia też było mi szkoda, że się skończył.