Czy robione na szydełku serwetki na kredensie, to już romantyczna atmosfera? Zapachowa świeczka na stoliku nocnym, żółte światło żarówki zamiast białego, co razi w oczy i tylko jedno nakrycie na biurku, bo jest zbyt mało miejsca na prawdziwy stół.
Czy romantyczność to koniecznie długie świece na białym obrusie, bukiet róż i wino w kieliszkach? Bo myślę sobie o tym, że romantyzowanie życia może przebiegać w każdej przestrzeni i niezależnie od statusu związku na facebooku.
Wiele osób pewnie powiedziałoby, że ludzie romantyczni to marzyciele, którzy raczej bujają w obłokach niż są obecni naprawdę. W kieszeni mają różowe okulary, w szafie ubrania w kwiatki i koronkowe firanki w oknach.
Tylko romantyzowanie życia, to jednak coś więcej.
To ta zwykła codzienność, która może być najmilszą, jeśli się tylko na nią zwróci uwagę.
Powącha kawę przed pierwszym łykiem.
Ugotuje obiad, zamiast zamawiać pizzę, choćby to miały być tylko ziemniaki z surówką.
Popatrzy się przez okno, nie tylko na ekran telefonu.
Pobędzie w ciszy, bez tła z Netflixa.
Wyjdzie się na zachód słońca, bo w tym roku to właściwie się go nie widziało.
Albo na wschód. Tylko nie każdy lubi wcześnie wstawać.
Doprawi owsiankę cynamonem.
Odwiedzi najbliższy targ, na którym pachnie słodkimi pomidorami.
Wyjdzie się na spacer, choćby tylko wokół bloku.
Pobędzie się, po prostu, aż na ciele pojawi się gęsia skórka, jak w mglisty poranek, kiedy jest chłodno, rosa i nikt się takiego nie spodziewał.
Bo nie zawsze trzeba robić duże rzeczy, jeździć w najbardziej znane miejsca i skakać ze spadochronem. Czasem to “miłe i zwykłe” jest przyjemne, jak kostka czekolady rozpuszczająca się na języku.
Jak chrupnięcie rogalika z piekarni za rogiem.
Jak zapach kruszonki w kuchni u babci.
Jak ciepła czapka, w której jest tak dobrze, choć w kalendarzu środek zimy.
Jak spokój w środku, złożony z doświadczeń zamiast ilości posiadanych rzeczy.
Mam taką rzeczywistość, zamkniętą w dwudziestu metrach kwadratowych i to jeszcze nie swoich, bo wynajmowanych. Meble z innych układanek, fioletowa łazienka, zielona kuchnia, w której nadal nie ma światła, bo nie kupiłam żarówki. Niewiele miejsca na przystrajanie parapetów, zasłony w oknach i ani kawałka podłogi, na postawienie choinki, kiedy już pora na święta.
Za to nitki na podłodze po całym dniu szycia wyglądają jak porcja spaghetti. Ciemna komoda, kupiona kiedyś na promocji w Ikea jest magazynem materiałów, a wieszak w przedpokoju to ten, gdzie umieszczam nowe kolekcje. Pralko – suszarka w łazience zajmuje prawie całą podłogę, a w pokoju dziennym jest szara, rozkładana kanapa, która nocą służy za łóżko.
Ale mimo to, powietrze pachnie kawą, bo co rano przyrządzam cały dzbanek i drugi po powrocie z pracy. Na kuchence gazowej gotuję owsiankę i prażę jabłka, bo kocham szarlotkę, ale piekarnik nie nadaje się do użytku. W oknach nie mam firanek, za to wpada przez nie dużo światła, a biurka zajmuje maszyna do szycia i komputer.
Codziennie nie mogę się doczekać momentu, jak pociągnę pierwszy łyk kawy z ulubionego kubka, co ogrzewa ręce.
Jak przy śniadaniu będę czytała książkę.
Jak puszczę sobie coś miłego w tle, kiedy szyję i zostawię na noc otwarte okna, żeby spać było przyjemniej.
Jak posypka z płatków drożdżowych zacznie się rozpuszczać na ciepłych warzywach, ugotowanych na kolację.
Jak w weekend będę mogła włączyć drzemkę bez obawy, że nie odbiję się kartą od bramek w biurze.
Jak wstanę rano biegać i zobaczę, jak niebo powoli się rozjaśnia.
To moje małe drobiazgi, którym daleko do kolacji przy świecach i scen jak z romantycznych filmów.
Ale to wersja romantyzowania życia, którą bardzo uwielbiam. I żałuję jedynie, że nie mogę upiec szarlotki.
Kiedyś będę miała mały domek, taką holenderkę, tylko z antresolą i przysięgam, że odrobię wszystkie stracone lata szarlotki.
Afirmuję.
Na przemian będzie pachniało ciastem i kawą i nadal będzie romantycznie.