Czasem potrzeba pustej kartki, nowego startu i obrysowanej linii wokół siebie, której nikt więcej przekroczyć nie może. Potrzeba zmiany tak silnej i dużej, że aż boli. Potrzeba głębokiej wody, która nie wiadomo gdzie zaprowadzi, ale martwić to będzie się potem.
Bo czasem też coś uwiera. Na początku tylko kłuje, jak kamyk w bucie i jest niewygodnie, ale zawsze można się zatrzymać, wyjąć go i zawiązać sznurówkę. A potem kamyka nie ma i znów coś uwiera.
Okazuje się, że to wcale nie kamyk, tylko to nie ta układanka, puzzel nie z tego pudełka i nijak nie pasuje nawet, jeśli go jakoś przyciąć. To nie tutaj. Zawieruszył się.
I nadal kłuje.
Coraz bardziej wiadomo, że to pora. To tak rośnie, aż w końcu wybuchnie, pokruszy się i pęknie. Składać będzie trzeba w całość i to nieprędko. No to lepiej zmienić, zanim wszystko popęka, tak do reszty i pozostawia blizny.
Przychodzi taka świadomość, jakby ktoś nagle kołdrę ściągnął i wodą jeszcze oblał, że to nie moje.
To nie tutaj. To nie to. To czyjeś marzenia i czyjeś życie. I komuś się je przedłuża, przy okazji swoje skracając.
Już wystarczy.
To wszystko nagle jest jakieś obce i czuć, jakby siebie na wpół już tu nie było. Utknięcie w miejscu, jak w labiryncie, a google maps wcale nie pomaga zlokalizować wyjścia. A one podobno są zawsze.
Trzeba poszukać samemu.
A potem zniknąć i zmienić, żeby przeżyć swoje życie – co zostało i tak, jak potrafi się najlepiej.
Dla siebie, nie dla kogoś.
Każdy dostał po równo, po jednym.