W pracy etatowej przeglądałam ostatnio komentarze. Szukałam najczęstszych problemów ludzi, jakie mają w związku z używaniem kremów na słońce. No i oprócz tych problemów, znalazłam jeszcze jeden, niezwiązany z tematem. Wiadomo, szczypta złośliwości i chyba po prostu zazdrości. Ale od początku.
Wątek o kremach z filtrem – który z nich jest dobry, jaka wartość, marka, ile nałożyć, jak często aplikację powtarzać. I między nurtującymi pytaniami od zagubionych osób w trudnych wyborach, znalazły się słowa szorstkie co najmniej jak pumeks do pięt.
Że te Jutuberki to może i stać na te wszystkie balsamy i mogą sobie używać, bo Zwykły Człowiek to na takie frykasy pozwolić sobie nie może.


Tylko, że ten Zwykły Człowiek, co to napisał, to widzi sam efekt końcowy. Panuje często takie przekonanie, że tym ludziom z internetu to się po prostu poudawało, samo z siebie, a teraz mogą wszystko. Tak się składa, że te Jutuberki kilka lat budowały jakąś pozycję w świadomości innych, zaczęły działać, dużo zrobiły, drugie tyle poświęciły i nikt im za to nie płacił, a i skarbonkę czasem było trzeba rozbić. A potem, potem zyskały zaufanie i popularność w internetowym świecie, a juturberstwo stało się codzienną pracą. Albo częścią.
Pięć lat temu, kiedy zaczynały nikt by tak nie powiedział. Nie powiedziałby też, jeśli nie zostałyby dobrze przyjęte. Nie byłoby wcale tematu. Nie byłoby czego zazdrościć.
To kręcenie filmów czy w ogóle działania w sieci, to praca, jak każda inna. Płaci się ZUS, podatki, bieżące rzeczy. Opłaca mieszkanie, rachunki, zakupy w Biedronce i na rynku pod blokiem. Piwo w żabce, jeśli markety zamknięte, bilet na tramwaj, warsztaty z rysunku, bo inne zainteresowania też warto rozwijać. Zdobywa się umiejętności, nabiera doświadczenie, by być coraz lepszym, jak w każdej pracy.
To życie i to życie.
No i tak po prawdzie, to nikt nikomu nie zabronił zostać Jutuberem, Blogerem i inną Gwiazdą Internetu. Każdy mógł i wciąż może spróbować. Bo ci obecni też kiedyś po prostu spróbowali.
I nawet nie wiedzieli, na kogo wyrosną. I czy w ogóle.


Tylko jak zawsze, każdy kij ma dwa końce, a medal dwie strony. Bo praca w jakiejkolwiek od dawna istniejącej firmie, o stałych godzinach to rodzaj takiego wygodnego bezpieczeństwa i jakby pewności (i nic w tym złego). A ta sieciowa to nie do końca. Dobrze jest się zastanowić, czy miałoby się w sobie siłę na niepewność, zgodę na to, że może być czasem ciężko i będzie trzeba wybrać czy kupić kostkę tofu czy lepiej dwa kilo jabłek. Że eksperyment może być niepowodzeniem, że po drodze będzie trzeba wszystko wywrócić do góry nogami albo, że wystrzeli jak rakieta w kosmos. Nikt tego nie wie. I jest tylko jedna droga, żeby to sprawdzić.
Bardzo bym chciała nam życzyć więcej zrozumienia i mniej kłujących igieł w środkach. Nie wszystko jest dla wszystkich i trzeba zobaczyć samemu, co dla kogo najlepsze.
Bo ja kiedyś też poczułam szpilkę, że ktoś zmienia pracę, a inny to otwiera własny salon. I zanim pozwoliłam jej się rozgościć, to pomyślałam sobie, że przecież ja wcale stacjonarna być nie chcę. Albo nie teraz. Bo jeszcze nie wiem gdzie jest moje miejsce i jak nie czuję, to wiązać się nie ma co.
No to życzę tym ludziom szczerze jak najlepiej, niech im się wiedzie wspaniale i dalej robię swoje. To wszystko, szpilek już nie ma.


Jak coś tak kłuje to lepiej sprawdzić, z której strony i dlaczego, zamiast podrzucać złośliwości. Być może nie bez powodu i to sygnał do zmiany. A może fałszywy alarm, bo w obecnej sytuacji to jednak dobrze i wolnych weekendów na nic w świecie by się nie zamieniło. Te złośliwości są wcale niepotrzebne. Nikomu.
Nikt nie zabrania próbować. Każdy może zacząć cokolwiek, od początku, w swoim tempie. Lub nie.