Jakiś czas temu, nie blisko i nie daleko, pośrodku mniej więcej, z antykwariatu wyszłam z książką i historią powstania Zary. Dużo lat wstecz myślałam sobie o Zarze, jakby była trochę bardziej luksusową sieciówką od całej reszty i jakby tam złoto dodawali do każdej kupionej sukienki. A potem zderzyłam te wyobrażenia z kartonami pełnymi ubrań rozpadającymi się w rękach. Tylko miałam więcej szczęścia niż Hanka Mostowiak, która jak wpadła w te kartony, to już z nich nie wypadła. Ale czar i tak prysł.


O szóstej rano sklep był jeszcze zamknięty. Przez kratę prześlizgiwali się tylko ludzie, którzy tam pracowali, sprzątali lub rozkładali dostawę. Należałam do tych trzecich. Ci pierwsi, ubrani na czarno w firmowe garnitury z przydziału, z słuchawkami w uchu i poleceniami w słuchawkach. W powietrzu wyładowania, wcale nie atmosferyczne, ale konieczne, bo o dziewiątej trzydzieści będzie trzeba zacząć się uśmiechać i ściszyć głos o dwa tony.
Za męskim działem nigdy nie przepadałam. W koszulach było dużo elementów do usunięcia i trzeba było wiedzieć, które idą na wieszak, a które na stół i uważać na fabryczne złożenia, bo potem ciężko było je powtórzyć.
Dział dziecięcy był mniej inwazyjny, pełen nadruków albo cekinów, które można było odwrócić na drugą stronę i zmienić obrazek. Nie wiem tylko jak reagowały na pranie. Byłam też zaskoczona, jak prędko zmieniają się wzory. Na te dostawy przychodziłam w końcu regularnie, a mało kiedy przysyłali uzupełnienia rozmiarów. Tylko nowe i NOWE.
Ale prawdziwa rewia to była jednak na dziale damskim. Błyskotki, brokat, siateczka, przezroczystości, złote nitki, piórka, futerka. Większy luksus niż basic. Wyciągałam z tych ogromnych kartonów rzeczy, każda opakowana w foliowy worek, coby daleką podróż zniosła. Tylko nie zawsze ten worek wystarczał.


Zdarzyło się nie raz i nie dwa, ale liczyć potem to już przestałam, że taka sukienka za cenę wyższą niż banknot stuzłotowy albo blisko nawet dwóch rozpadała się ledwo po wyjęciu z worka. Bidulka.
Ramiączko pod presją, licha szlufka, szwy oddychały za mocno. Urwane części, rozprucia, dziurki na pierwszy rzut oka niewidoczne i dobrze, że to nie miłość od pierwszego wejrzenia. NOWA KOLEKCJA.
Przykro było mi patrzeć na to wszystko od środka. Cokolwiek przestało być ekskluzywne i stało się takie samo, jak wszędzie. Rzeczy nabierały rozpędu tak, jak plany dziennych obrotów, a w cyfrach wszystko musi się zgadzać. Eleganckie panie stukały szpilkami o podłogę, przechodziły przez bramkę z przeświadczeniem, że na drewnianym wieszaku wisi wysoka jakość i płaciły równie wysoką ceną przy kasie, jak to przeświadczenie właśnie.
A potem w książce spotkałam się z zachwytem. Dziennikarka tak bardzo nie mogła się nadziwić, jak te ubrania są skrojone, jak pasują idealnie na wszystkie kobiety i z jaką starannością uszyte. Ani słowa o urwanych ramiączkach.
Najwidoczniej coś poszło nie tak.
Czytałam i myślałam tylko o tym, jak bardzo nic się tu nie zgadza i czy kiedyś było inaczej. A te rozmiary, co więcej nie przychodziły, to wszystko celowe. To taki zabieg, co w głowie się tworzy, że trzeba kupić natychmiast, bo potem nie będzie. Okazuje się, że bardzo skuteczny.



Przerzucając całe mnóstwo tych rzeczy straciłam do nich chęć i nabawiłam się dużej alergii. Widziałam bardzo dużo ubrań leżących na podłodze, byle jak zszytych i pociętych, w ramach próby kradzieży. Taki to prestiż. Być może, gdybym nie spędziła wielu lat w handlu, to wcale by tak nie było. W końcu kiedyś też miałam epizod kupowania na oślep, bo dużo, bo tanio, bo taka wyprzedaż, że aż żal nie skorzystać.
No to płaciłam bardziej za te błędy niż stylizacje jak z okładek czasopism.
Wszystkie te doświadczenia budowały moją świadomość. Studiowanie włókiennictwa dało mocny fundament, choć w zawodzie nigdy nie pracowałam. Ale oczy otwierałam coraz szerzej, dowiadywałam się coraz więcej. Czasami czuję, jakbym się obraziła na ten cały odzieżowy świat szybkiej mody, serio. A on tak mocno potrafi wejść do głów i przyciągnąć kartę do terminala. Tak sobie głosujemy portfelem.
Ale ja tam tylko na dostawy chodziłam.
