Mam wrażenie, że 30 urodziny, to jakiś nowy wymiar dorosłości. Jest inaczej niż 5 lat temu, choć wtedy też się było dorosłym. Nie wiem, czy lepiej – bo każdy wiek ma coś swojego, czego nigdy wcześniej ani nigdy później się nie czuje i dobrze jest to wszystko przeżyć. No ale to kolejna, okrągła liczba i nawet nie wiem, czy na nią zasługuję.
Kiedyś wyobrażałam sobie, że kobieta w wieku 30 lat jest elegancka, nosi stylową torebkę, stuka szpilkami po chodniku albo korytarzu w biurze, nosi dopasowane koszule, spódnice i jeszcze marynarki. Ma swoje mieszkanie, samochód i może jeszcze partnera, dobiera dodatki do domu i czasem dla rozrywki jeździ do galerii handlowej albo spotyka się z dwoma przyjaciółkami w kawiarni przy ciastku.
Tymczasem mieszkam w wynajętej kawalerce, w której właśnie przestała działać lodówka. Śpię na rozkładanej kanapie, a do biura chodzę w sportowych butach. Z eleganckich torebek wybieram plecak, a z koszul to męskie, luźne, które kupuję w lumpeksie. Jestem sama, nie mam auta, za to wszędzie, gdzie mogę poruszam się pieszo. Zamiast biżuterii noszę tatuaże i wolę urocze pokoje w pensjonatach zamiast hoteli z pięcioma gwiazdkami.
Nie wiem, który opis 30 letniej kobiety jest lepszy i czy któryś można nazwać lepszym. Bo z tym byciem sobą i taką zwykłą, czuję się najlepiej do czasu – kiedy się z kimś nie porównam. Bo jednak te eleganckie trzydziestki też istnieją i jeśli nas obok ustawić to czuję się, jakbym była niewystarczająca. Czasem myślę, że przecież powinnam mieć już określone miejsce i kredyt na mieszkanie. Tymczasem rok temu straciłam wszystkie pieniądze, bo ktoś mnie oszukał. Czasem myślę, że może powinnam się malować, podkreślić oko lub co tam się podkreśla, ale tusz do rzęs za bardzo się rozmazuje, a w ogóle, to potem trzeba jeszcze go dokładnie zmyć. Czasem myślę, że powinnam stosować wielowarstwową pielęgnację, ale nadmiar kosmetyków mnie przytłacza. Czasem myślę, że może powinnam się lepiej ubierać, bardziej jak do biura, ale w tym eleganckim wydaniu, to nie jestem sobą. Taka dorosłość.
Próbowałam być różna i między tymi próbami powoli dochodziłam do tego, z czym mi jest dobrze i jaka jestem naprawdę. Żeby nikogo więcej już nie udawać.
Na tę trzydziestkę chciałam się podzielić rzeczami lub doświadczeniami, które mnie zaskoczyły, albo rozczarowały w dorosłym życiu. Będzie ich 30, jak na mój wiek przystało 🙂
- Kąpiel w wannie – ta sama, którą się wszyscy zachwycają i reklamują. Długa, pełna piany i niesamowicie odprężająca. Przez większość życia brałam prysznice. Kiedy w jednym z wynajmowanych mieszkań była wanna postanowiłam, że spróbuję i sprawdzę, co w tym wszyscy widzą. Nalewałam bardzo długo gorącą wodę i wlałam pół butelki płynu, żeby mieć super pianę. Naszykowałam sobie gazetę i zamoczyłam stopę, ale szybko ją cofnęłam, bo w środku był wrzątek. Odkręciłam niebieski kurek i w końcu się zanurzyłam, po szyję. Okazało się, że muszę zwinąć ręcznik pod głowę, bo wanna jest zbyt twarda, woda szybko wystygła, a gazetę jest trudno czytać mokrymi rękami. Rozczarowałam się tą kąpielą i przekonałam, że naprawdę wolę prysznice.
- Pieprz cytrynowy – był absolutnie moim odkryciem zeszłego roku i gdybym mogła, kupowałabym na kilogramy.
- Solo wycieczki – bo nikt nie powiedział, że zawsze trzeba wyjeżdżać z kimś. Lubię swój osobisty rytm, wczesne wstawanie, zwiedzanie bez planu i chłonięcie danego miejsca całą sobą. Szkoda mi tylko, że za niektóre noclegi trzeba płacić podwójnie, bo pokoi dla singli prawie nie ma 🙁
- Wizyta u wróżki – nigdy wcześniej nie byłam ani nigdy nie planowałam. Po prostu trafiła się okazja i skorzystałam. Wylosowałam “kartę śmierci”, która tak naprawdę oznacza “transformację”. Wszystko, co usłyszałam i cała wróżba były niesamowitym doświadczeniem.
- Nie potrzebuję makijażu – choć kiedyś bez podkładu i tuszu do rzęs nie wyszłam. Teraz często wychodzę bez niczego albo z lekkim BB na buzi. Za każdym razem, kiedy pada i mam mokre oczy, jestem bardzo szczęśliwa, że nic się nie rozmazuje 🙂 Makijaż podoba mi się u innych, ale już nie czuję potrzeby ani chęci, aby robić go sobie codziennie rano.
- Z dresscode’u najbardziej lubię getry i luźne góry. Nigdy nie lubiłam dżinsów i dopasowanych ubrań. Kiedyś chciałam być elegancka, nosić szpilki i płaszcze. Ale okazało się, że najlepiej mi w elastycznych getrach i luźnej koszulce, koszuli, bluzie i już z tym nie walczę ani nie udaję, że chcę inaczej. Znalazłam swoją wygodę, a jak ktoś uzna, że nie wypada, to trudno.
- Nie lubię mieć długich włosów. W gimnazjum miałam takie za talię, spalone metalową prostownicą i skręcające się wokół własnej osi, aż ktoś kiedyś powiedział, że wyglądam, jakbym miała dredy 🙂 Być może, gdybym przyłożyła się do wydobywania skrętu, to miałabym loczki, jak w dzieciństwie, ale nie mam do tego cierpliwości. No i mi nie szkoda. Najbardziej lubię długość do ramion, prawie bezobsługową, której szampon i odżywka po prostu wystarczają.
- Czasem mam alergię na ludzi. Ale taką konkretną. Szczególnie, jeśli ktoś jest nieszczery i ma więcej masek niż mają w teatrze.
- Gotowane warzywa. W jednym garnku, z papryką w płatkach, tofu i czasem sokiem pomidorowym. Podane na głębokim talerzu z namalowaną cytryną. Ze startą marchewką, chrupiącym ogórkiem w każdej postaci albo buraczkami. Najprościej, najpyszniej i nie do znudzenia.
- Butelka ze słomką i filtrem, którą mogę zabierać wszędzie i wszędzie napełniać. Nie trzeba jej przechylać i można pić ze śmiałością nawet, kiedy się maszeruje. Nic się nie wylewa, ideał.
- Ekspres przelewowy z wielorazowym filtrem. Wychodzi z niego najpyszniejsza kawa, jaką piłam do tej pory. Co rano mielę ziarna i zaparzam dzbanek. Jak dorosnę, będę jak Lorelay Gilmore, która piła dużo kawy, właśnie z przelewu i dzbanka. Miała też Jeepa, ale to może kiedyś.
- Długie poranki. Chyba zawsze lubiłam wcześnie wstawać, ale nie zawsze wiedziałam dlaczego. Uwielbiam czas rano. Najbardziej osobisty i świeży, jak chleb w piekarni o piątej rano. Kiedy miasto jeszcze śpi i można pooddychać niczyim powietrzem i postawić pierwsze ślady na śniegu, kiedy w nocy napadało. Wypić spokojnie dzbanek kawy, poczytać, pobyć, po prostu. Zanim będzie trzeba iść do pracy i czas oddać komuś innemu.
- Spacery. Daleko i blisko. Pół godziny do pracy, dwie godziny po ulubione lody, sześć do innego miasta. Jeśli nie muszę, bardzo lubię korzystać z napędu na dwie nogi zamiast na cztery koła.
- Przejażdżki pociągiem. Pociągi zawsze wywołują u mnie ekscytację. Pociąg oznacza całą podróż, nie tylko krótką przejażdżkę. Wybiera się miejsce, poluje na to przy oknie z parapetem i niecierpliwie czeka, jak ruszy. Zawsze lubię organizować sobie rozrywki – książka, słuchawki, zdarza się malowanka. Kubek z kawą, butelka z wodą i prowiant na drogę, jak kiedyś mama szykowała na wycieczkę szkolną. Tylko nie częstuję nikogo paluszkami.
- Lubię wycieczki. Kiedy robi się ciepło, najchętniej dopiero wieczorem wracałabym do kawalerki, którą wynajmuję. Pakuję turystyczny plecak, sprawdzam na Google Maps gdzie jest jakiś bardziej zielony teren, a najlepiej zbiornik wodny i wędruję. Robię po kilkanaście kilometrów i odkrywam różne miejsca. To samo lubię robić na wakacjach.
- Gubienie czasu. Pamiętam, jakie to było dla mnie ogromne odkrycie – że czas można zgubić i pobyć bez niego. Bez zerkania na godzinę, bez myślenia o jutrze. Tak najbardziej i każdą cząstką ciała i serca być obecnym. Nie zdarza mi się to często, ale jeśli już, to wiem, że to był jeden z najlepszych dni w życiu.
- Jak STRUŚ w Boże Ciało. To było rozczarowanie z kategorii dużych, kiedy się dowiedziałam, że to nie struś się stroi, a STRÓŻ. Przysięgam, że bliżej wtedy było mi do trzydziestki – tyle lat żyłam w nieświadomości…
- Nigdy nie pracowałam w zawodzie. Studiowałam włókiennictwo (tam nie uczą szyć ani projektować) – odkryłam, jak działają ubrania i tekstylia, które mamy w świecie. Na praktykach byłam w farbiarni, ale wiedziałam, że na pewno nie chcę tam zostać. Pracowałam w różnych miejscach i nabywałam różnych doświadczeń, gdzieś pomiędzy nauczyłam się szyć. Nie potrafię się określić jednym zawodem. Mam wrażenie, że tymi zajęciami zrobiłam sobie kilka planów B, ale żaden z nich nigdy nie stał się tym A. Czasem zazdroszczę moim siostrom, że pracują w swoich zawodach i mają się wspaniale i czuję, jakbym była wybrakowana.
- Marzę o małym, białym domku nad morzem. Coś wielkości holenderki z antresolą i piekarnikiem, w którym mogłabym jesienią piec szarlotkę. Na działce obok ustawiłabym kilka przyczep i zrobiła takie własne miejsce, do którego możnaby przyjeżdżać, żeby pobyć i zakręcić włosy na słone powietrze.
- Kocham szarlotkę. Czekolada mogłaby sobie leżeć w szafce i byłoby mi wszystko jedno, ale szarlotka…
- Biżuteria. Nie przepadam za biżuterią. Kiedyś myślałam, że będę codziennie dobierać pierścionki, kolczyki i naszyjniki do stroju. A teraz zamiast bransoletek na ręce mam tatuaże.
- Lubię tatuaże. Od kilku lat mam taką tradycję, że na urodziny robię sobie nowy znaczek (albo kilka). Z prawej ręki można by już wyczytać historię, bo odcisnęłam sobie tam ważne momenty i to, co kocham.
- Mleko owsiane – to z kategorii rozczarowań. Mam wrażenie, że wszyscy je kochają i wszystko jest na owsianym, a mi z roślinnych najbardziej smakuje sojowe. Jest bardziej gęste, nie takie słodkie i najwspanialsze. Może to lepiej, że świat tak pokochał owsiane i nie wykupi mi zapasu sojowego…:)
- Spanie. Albo takie wieczorne przygotowanie. Od pewnego czasu pilnuję tego, żeby koło 22 być już w łóżku, bo wstaję przed 5. Odłączam się od wszystkiego, gaszę ekrany i zakrywam kołdrą. O wiele lepiej mi się wstaje, kiedy wieczór jest taki spokojny i go nie przedłużam.
- Praca w biurze. Zawsze myślałam, że to jest tak, jak w serialach – chodzi się elegancko ubranym, na szpilkach i co najmniej trzy razy w tygodniu zmienia torebkę. Że to jakiś taki świat luksusowy i taki wymiar dorosłości, o jakim się marzy. A potem się rozczarowałam, ale tym, że po prostu ja do tego świata nie pasuję. Są tu elegnaccy i piękni ludzie jak z seriali, ale jakby mojej roli nie było w scenariuszu.
- Włosy najlepiej kręcą się na słone powietrze i wodę morską, a nie piankę Wella. A reklamy w ogóle mają mało wspólnego z rzeczywistością.
- Trzeba dbać o ciało. Ale tak bardziej niż tylko balsamem. Rozciągać różne części, o których się nie ma pojęcia, póki nie zaczną boleć. Zwracać uwagę na ruch(y), źle postawioną stopę i to, co ląduje najpierw na talerzu, a potem w żołądku.
- Nigdy nie podpisywałam ze sobą żadnej umowy, że będę kimś jednym na całe życie. Choć tak się wydaje, że jeśli jakąś ścieżkę się już wybierze, to trzeba tak do końca i nie wypada zmienić. Nie wypada to nie próbować i przeczekać życie.
- Bałtyk– to jest największe odkrycie dorosłego życia. Nigdy w dzieciństwie tam nie byłam i spotkaliśmy się dopiero, kiedy miałam dwadzieścia kilka lat. Zakochałam się tak, jak ci wszyscy ludzie w komediach romantycznych. Bez reszty i aż do końca. Ma coś takiego w sobie, co mnie przyciąga, uspokaja i czuję się tam swobodnie, jak nigdzie indziej. Gdybym mogła, poślubiłabym go na zawsze, ale Polska mnie ubiegła.
- Nie mam pojęcia, jak się spędza urodziny. Być może dlatego na swoje pełne, umówiłam różne wizyty lekarskie i tak mi minął dzień. Tylko wieczorem było mi przykro, że nie zasypiałam z poczuciem takiego dobrego dnia.
Tak to. Myślę, że jeszcze nie raz się czymś zachwycę albo rozczaruję. Ale to dobrze, inaczej bym nie poznała życia w ogóle.