Skąd wzięły się ogrodniczki?

Skąd wzięły się ogrodniczki?

Jak to się wydarzyło, że typowo robocza odzież znalazła się w codzienności? I dlaczego ogrodniczki znalazły się akurat u mnie pod igłą? Ile pytań, tyle odpowiedzi, to zacznijmy od początku.

Obszerne kieszenie, szelki, mocna tkanina, nic nie uwiera, nie spada, nie zsuwa się. Idealnie. Można pomieścić narzędzia, cukierki na spadek energii i cały dzień pracować w ogrodzie albo naprawiać serduszka w autach. Aż następują lata 70 ubiegłego wieku i pewna francuska projektantka burzy porządek, wprowadzając ogrodniczki do mody damskiej. Być może widziała w tych kieszeniach potencjał – żeby tam schować połowę bagietki albo innego rogalika. No i stało się. Odtąd zamiast do ogrodu można było spacerować do cukierni po maślaną brioszkę albo i taką z czekoladą. Ogrodniczki przyjęły się wspaniale, sprzedaż wypieków wzrosła, a kieszenie dotąd są jedną z najlepszych funkcji w sukienkach.

pastelowe ogrodniczki

O tym francuskim pochodzeniu to nie wiedziałam, kiedy szukałam pierwszych. Ale pomyślałam sobie któregoś dnia, że te ogrodniczki to są cudownym wynalazkiem. Że to wystarczy koszulkę założyć pod spód i już niczym nie trzeba się przejmować. Że to wszystko. I każdy ma jakąś koszulkę.

Lekko luźny krój o linii A, szelki, kieszenie i całość bardzo urocza. W lato na krótki rękaw, w zimę na długi albo ze swetrem i można nosić cały rok. Najlepiej.
A potem pomyślałam jeszcze, że miło byłoby je pokolorować.

Chciałam, żeby każda miała kieszenie na ręce z boku i na cukierki z przodu. Żeby były weselsze i rozweselały też – noszących, patrzących i świat w ogóle. Żebyśmy trochę wyszli z tej bezpiecznej szarości. No to uwierzyłam w nie tak, jak w mało co. Bo z ubrań zachwyca mnie niewiele, ale te ogrodniczki to tak na wylot, na zabój i mogłabym poślubić.

Przerobiłam najpierw chytrze sobie. Dodałam kieszenie w leżaki w bordowej wersji, do dżinsowej wszyłam żółte w margaretki i jak ubrałam, to już w niczym innym nie chciałam chodzić. Już bym tak mogła do końca życia. A potem bardzo chciałam się tym podzielić – żeby inni mogli się poczuć też tak wspaniale, jak ja wtedy przed lustrem. I tak wyjątkowo nawet, bo nikt inny takich nie ma i mieć nie będzie.

Dla mnie to taka sukienka idealna, totalnie. Jeśli dżinsowa lub sztruksowa, to nawet za bardzo prasować nie trzeba, takie są wdzięczne. A ja to bardzo sobie cenię bo wiem, że kiedyś się do Vana w końcu zapakuję i zniknę, a tam raczej prasować nie będę. No to cudownie praktyczne i eleganckie przy okazji.

Made in Bangladesh, REmade in Polska. Tak to sobie wymyśliłam. Mam w sobie jeszcze bardzo dużą sympatię do tych wyprodukowanych już rzeczy, które potrzebują zaopiekowania i zmiany. To zmieniam, co mogę i najładniej, jak mogę. Kiedyś w telewizji leciał taki program Pimp my ride, był stałym elementem wizyty u dziadków, bo tylko oni mieli rozszerzoną ofertę programów telewizyjnych. To możemy przyjąć, że mam teraz swój, w wersji Pimp my UBRANIE i tak jakby NA ŻYWO.

W międzyczasie wyciągnęłam jeszcze lekcję dla siebie. Zdałam sobie sprawę, że nie potrafię być człowiekiem tylko od jednej rzeczy. Że na początku były torby, potem nerki i myślałam, że tak już będzie zawsze i do końca świata. Ale potrzeba tworzenia i zmieniania jest silniejsza, a świat się jeszcze nie skończył. To będę tak zmieniała i tworzyła, jak czuję najlepiej.

Sukienki ogrodniczki. Do lata, poza latem, z kieszonkami na najlepszą drożdżówkę z kruszonką, ewentualnie pieguska. Bardzo wdzięczne, zmienione, do pokochania na nowo. Ja już to zrobiłam, a Wy możecie się przekonać.

Bardzo bym chciała, żebyśmy lato przechodziły w najładniejszy sposób, z kolorowymi kieszeniami, uśmiechem i buzią wystawioną do słońca. Nawet, jeśli miałybyśmy iść tylko do żabki po chipsy. No bo wszędzie można <3

Wasza Typiarka od przetwarzania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *