Pewnego dnia postanowiłam, że coś zmienię i że będzie to coś więcej niż tylko rodzaj dżemu w owsiance. Pewnego dnia sobie zadałam też sprawę, że mogę się skończyć. Albo, że życie może. I nic po mnie więcej nie zostanie, bo wszystko zabiorę ze sobą. Pewnego dnia zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie przykro, że nikt więcej z tego nie skorzysta, jeśli zniknę. To postanowiłam pozmieniać więcej, bo do tej pory naprzemiennie w lodówce wymieniam słoik dżemu truskawkowego na porzeczkowy. I tylko czasem jeszcze wiśniowy.

No bo jednak studiowałam te kilka lat. Na magistra nie poszłam, ale dowiedziałam się więcej niż przeciętny człowiek może wiedzieć o tekstyliach. Wiadomo, nie wszyscy muszą wszystko, ja o mechanice też nie wiem zbyt wiele. No i nie mam żadnego interesu, żeby skrywać co wiem jak sekrety w pamiętniku na kłódkę. To chcę się podzielić, żeby choć trochę w życiu było lepiej, trochę bardziej świadomie i w ogóle o trochę bardziej. Bo my w pułapki to się łapiemy jak myszy na ser i jak ćmy lecą do światła. A potem przychodzą rozczarowania i zawody.
A można było ich uniknąć.

Po moich szyciowych metamorfozach ubrań i rzeczy też niewiele będzie. Regularnie dopada mnie poczucie winy, że produkuję i coraz bardziej przytłacza. No bo tak naprawdę mamy wszystko i mamy wystarczająco, nawet w szafach. Kocham tworzyć i przerabiać, a jednocześnie nie umiem trąbić na zewnątrz wszem i wobec, że jest to potrzebne do życia, niezbędne totalnie i że z tymi rzeczami to całe to życie się zmienia. Bo w super koszuli z odzysku faktycznie się wspaniale wygląda i czuje. Nic nie opina, bo dbam o to, żeby były luźne i nagle te tylko męskie przestają nimi być. Kocham zmieniać. Nie umiem sprzedawać. A jak tego nie będę robiła, to nie będę miała za co żyć. Koło się zamyka.

Długo, bardzo długo myślałam nad tym, co dalej. Gdzie jest kierunek i najlepiej, to jakby ktoś zapalił mi zielone światło nad pomysłem i powiedział, że tędy. Ale zielone światła są tylko na skrzyżowaniach, do ludzi sygnalizacji jeszcze nikt nie wymyślił. Nie chcę rezygnować z tworzenia bo wiem, że za chwilę by mi go brakowało najbardziej na świecie, że jednak Wam się nie raz też podoba i chętnie coś nosicie. Ale nie chcę też uzależniać od tego wszystkiego.

Zostały mi zatem opcje, aby działać jak gdyby nigdy nic, ale w niezgodzie ze sobą i zamęczyć się w środku tak, że pewnego dnia nie będę miała ochoty wstać z łóżka. Że coś pęknie i ja pęknę i będzie tylko przepaść. Albo mogę zamknąć działalność, obrazić się na całą produkcję, zostać na etacie, który sam za mnie wszystko ustala i tkwić tak w nieskończoność. Albo spróbować skręcić tam, gdzie nie ma świateł i droga nieznana.

To z tego nadmiaru, potrzeby tworzenia i wolności wyszedł mi jakby plan. Kolejna, mała nadzieja i kierunek, który może warto sprawdzić. Bo jeśli tego nie zrobię, to się nie dowiem ile tam zakrętów, dołków, wzniesień. A może wcale nie będzie ich wiele?

Wymyśliłam sobie MASZYNĘ PODRÓŻNĄ. Taką, która będzie wędrować w różne miejsca w Polsce i podróżować od domu do domu. Ja też chciałam podróżować, kamperem z maszyną, ale to marzenie się tak bardzo rozbiło, że pozbierać je trudno. To chociaż na wpół, kurierem.

Wymyśliłam, że będą turnusy, że zapisy na wakacje i kolejka. Że będę maszynę przekazywać, odbierać, pielęgnować i puszczać dalej. Że będzie taką podróżniczką, jakiej jeszcze wśród maszyn nie było. Może nawet będzie taką pierwszą. Będę mogła jej robić mapę miejsc, gdzie była, będzie jej można przykleić naklejkę, jak magnesy przykleja się na lodówce. A poza tym, będzie można spróbować – jak to jest mieć maszynę. I jak to jest umieć szyć. Bo będę do niej dołączać instrukcję obsługi, ale taką własną i e- book o tym, jak szyć, jak pokochać i zaprzyjaźnić się najlepiej. A jak ktoś poczuje ciepło w sercu i zachce mieć swoją na własność, to pomogę wybrać odpowiednią – żeby służyła najlepiej, żeby nie przepłacić i jak się nią zająć potem.

A to wszystko po to, żeby się zająć tym, co ma się w szafie. Nauczyć się szyć, przerabiać i tak, żeby to robić dla siebie i z przyjemnością. Żeby nie zawsze kupować nowe, a wykorzystywać to, co już jest, co niepotrzebne i co wylądowałoby w koszu, a wcale jeszcze nie musi. To taka alternatywa dla stacjonarnych kursów szycia, do których czasem nie ma dostępu. A kurier z maszyną dojedzie. I żeby nie porywać się z motyką na słońce i po zakupie maszyny stwierdzać, że to nie jest jednak wymarzone zajęcie. To najpierw lepiej sprawdzić, czy wciąga tak, jak igła nitkę z bębenka.
Będzie to cała przygoda. Cała wspaniała.

To ja ją szykuję i cały program atrakcji w ogóle. A Was będę pytała, co o tym wszystkim myślicie. Albo możecie od razu dać znać, pełna dowolność <3

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *