Na kocią łapę i własną rękę

Przez chwilę byłam jak Złotowłosa w bajce o trzech niedźwiadkach. Spałam w nie swoim łóżku i jadłam owsiankę z nie swojej miseczki. Przez dziesięć dni zmieniałam miejsca i rozmawiałam z nieznajomymi, choć mama zawsze mówiła, że tak nie wolno. 

Na urodziny wykupiłam wycieczkę nad Bałtyk, w biurze turystycznym, które nie istnieje. Na własną rękę i kocią łapę. Wymyśliłam, że przejdę 300 kilometrów brzegiem morza, w sam raz na 30 urodziny. Poznam bliżej – siebie i Bałtyk. Przeżyję przygodę, jak w filmach i książkach, zobaczę jak to jest być solo w drodze i zaplanuję to dużo wcześniej, żebym już potem nie mogła się rozmyślić

Bo pewnie bym to zrobiła.

Ale poszłam. Szłam i przeżywałam każdy dzień do gęsiej skórki, skurczu w małym palcu i najdroższych plastrów w życiu, które sprzedała mi pani w aptece. Wiedziała co robi, bo jak żyję, to żadne nie trzymały się lepiej nawet, kiedy szłam brzegiem plaży, w słonej wodzie po kostki. Wieczorem, zamiast balsamem smarowałam się maścią przeciwbólową i zasypiałam tak szybko, że mogłabym zdobyć jakiś medal, gdyby ktoś kiedyś zrobił z tego konkurencję olimpijską. Mijałam kolejne miejscowości, kryzysy, ludzi, ale na koniec dnia tylko ja wiedziałam, że mam jakąś misję do wykonania. Nikt inny. No chyba, że zapytał.

Nie wszystko poszło po mojej myśli i tak, jak planowałam. Szczęśliwie uzbroiłam się w żadne oczekiwania i elastyczne podejście do tego, co przyniesie droga, bo o tym nie miałam pojęcia. A ona przyniosła wiele.

Zmiany.
Cierpliwość.
Mgłę morską.
Piękno.
Ludzi.
Słowa.
Ból.
Łzy.
Burzę.
Strach.
Pocztówki.
Gęsią skórkę.
Żwirek w butach.
Wspomnienia.
Doświadczenie.
Wyblakłe włosy.
Wzruszenie.

Gdyby Bałtyk wystawił mi paragon za podróż, to właśnie tak by wyglądał. Z wliczonym podatkiem od siły i słabości, bez kwoty końcowej, bo Natury wycenić nie można.

Wszędzie byłam gościem. Na ścieżkach, na piasku i w lesie. Szłam w mgle gęstej jak budyń, w ciszy, w której było słychać każdą poruszoną igłę na drzewie i miałam poczucie, jakbym się skradała na palcach, żeby nie obudzić Bałtyku. Widziałam roślinność, jak z podręczników do biologii w gimnazjum, choć w szkole nigdy nie pomyślałam o tym, że chciałabym zobaczyć ją na żywo. A potem okazało się, że dokładnie taka istnieje, soczyście zielona jak świeży szczypiorek, żyjąca własnym rytmem i nietknięta przez ludzi. Była bardziej niesamowita niż ta w podręcznikach. Aż zaczęłam się obawiać, czy aby na pewno mogę tamtędy iść. Z obecności była jeszcze tylko ta mgła, jak w filmach o duchach, która opadła dopiero po południu. Wtedy też wyszło słońce, ja wyszłam z lasu, a wieczorem przeczytałam, że to była prawdziwa MGŁA MORSKA, w której nie widać nic poza czubkiem własnego nosa i kolejnego kroku. Która zdarza się rzadko i miałam szczęście, że ją spotkałam. 

Szczęście miałam też, kiedy ktoś napisał mi “powodzenia” w przejściu przez Kluki, gdzie przez większość roku można utknąć w grząskim gruncie i niechcący mnie przed tym ostrzegł. Przyznaję, że poza noclegami, drogę planowałam jedynie z dnia na dzień i może było to nieodpowiedzialne, ale czasem myślę, że lepiej nie wiedzieć. Nie zastanawiać się za dużo. Nie analizować za bardzo. Bo wtedy okazałoby się, że krok w każdą stronę może być niebezpieczny. Wolałam się więc przekonać i zaufać – drodze i ludziom, którzy czasem wyrastali jak drogowskazy. Jak starszy pan z rowerem, co znał ścieżki lepiej niż Google Maps i pokierował mnie trasą, której na mapie nie było. Albo kierowca PKSu, co zostawił mnie we wsi Żelkowo, wskazał miejsce, gdzie się przesiąść i życzył powodzenia. Rozmawialiśmy całą drogę. Bardzo polubiłam – tę otwartość i ciekawość wśród ludzi. I że mogłam ich poznać, choć pewnie już nigdy w życiu się nie zobaczymy

Czasem obawiali się bardziej ode mnie, ale o nie swoich strachach, to kiedy indziej.

Chciałam wierzyć w to, że Bałtyk nie pozwoli zrobić mi krzywdy