Być może to wszystko, to synonimy i można postawić między nimi znak równości. Ale mam osobiste definicje i skojarzenia, według których lubię myśleć – o wycieczkach, wyprawach i podróżach.
Bo podróż kojarzy mi się z czymś dużym i dalekim. Z odległością, poza granice – państwa albo swoje. Gdzie trzeba sobie poradzić w otoczeniu bardzo odmiennym od tego na co dzień i chłonąć jak gąbka inne miejsce, zwyczaje, ludzi i powietrze.
Wycieczka jest łagodniejszą formą – krótsza, w coś bardziej znanego i niedalekiego, jak piknik w lesie, zwiedzanie zamku w innym mieście albo przejażdżka pociągiem regio do miejsca, z którego jeszcze wieczorem można wrócić.
Wyprawa za to jest najbardziej angażująca, trochę trudna, może nawet miejscami męcząca i z niespodziankami po drodze. Z plecakiem turystycznym na plecach zamiast walizką na kółkach. Z kawą w termosie, adidasami na nogach i czasem jeszcze namiotem u boku. Gdzie trzeba przygotować się na słońce i deszcz, przewidzieć postój po drodze i przebyć wiele kilometrów – pieszo, na rowerze i może jeszcze autostopem. Taka, gdzie trzeba zaufać sobie, swojemu ciału i każdemu krokowi. Znosić wiatr w oczy albo w plecy, słońce oblewające rumieńcem i trochę kurzu z drogi, zanim przyjdzie pora na wieczorny prysznic.
W tym roku zdecydowałam się na trzecią definicję w ramach wakacji. Nie przepadam za hotelami z pełną obsługą i zwiedzaniem poważnych muzeów. Bliżej mi do zaglądania we wszystkie zakamarki nowego miejsca, oddychanie tamtejszym powietrzem i wmieszanie się między ludzi, którzy żyją tam na co dzień. O wiele bardziej ciekawi mnie zwykłe bycie i może jeszcze zamki, niż leżak nad basenem i drink z parasolką. Być może jak dorosnę, to jeszcze się pozmienia, ale teraz, teraz chcę prawdziwie pożyć, poczuć i poodkrywać.
Zimą, kiedy jeszcze biały puch leżał na chodnikach i padał z nieba pomyślałam o wyprawie wzdłuż linii Bałtyku. Bardzo bym chciała kiedyś przejść całą, letnią porą, kiedy dni są najdłuższe i słońca najwięcej. Ale póki co, wyznaczyłam sobie 300 kilometrów, na 30 urodziny. Od Mrzeżyna na Hel.
Stawiałam odcinki na Google Maps i sprawdzałam noclegi. Zarezerwowałam 10 dni nad Bałtykiem, każdy w innym miejscu. Będzie to najdłuższe jak do tej pory widzenie z morzem i nie mogę się go doczekać. W moim, do tej pory 30 – letnim życiu, Bałtyk jest największym odkryciem i Miłością przez duże M. Większość roku za nim tęsknię i wspominam jak randki, które pamięta się do końca życia.
Uwielbiam, jak powietrze pachnie goframi, a rozgrzana skóra słońcem.
Jak włosy kręcą się na słoną wodę.
Jak mewy spacerują po plaży i głośno rozmawiają, jakby obgadywały turystów.
Miasteczka z parawanów.
Szum fal albo spokojną taflę, w którą można gapić się godzinami.
Ciepły wiatr.
Zapach kremów do opalania.
Ciche zakątki, w które nikt nie dociera.
Piasek, w którym zatapia się bose stopy.
Bursztyny, które zdarzają się tak rzadko, jak wygrana w lotto.
Bransoletki z muszelek na straganach i na nadgarstkach.
Różowe wschody słońca i pomarańczowe zachody.
Statki w portach i łódki w zatokach.
Miejsca, w których czas się zatrzymał i jedynym wskaźnikiem postępu są furgonetki InPostu.
Poczucie wolności, bycia offline i sobą, aż do wzruszenia.
Szczerze i z pełnym przekonaniem – kocham tam być. Bałtyk jest póki co jedynym chłopakiem, który wypełnia mi miejsce sercu. I nie mam nic przeciwko, że tak się rozgościł. Przyjmuję go ze wszystkimi urokami, sezonowością i pustką na jesień. Takim, jakim jest.
Mam tylko nadzieję, że przyjmie mnie równie dobrze w tym roku. Kiedy będziemy ze sobą te 10 dni – na dobre i złe. Przygotowuję się na to spotkanie od wczesnej wiosny, trochę się boję, trochę ekscytuję i trochę jestem ciekawa.
Mrzeżyno, Ustronie Morskie, Koszalin, Darłówko, Jarosławiec, Ustka, Smołdzino, Łeba, Białogóra, Władysławowo, Hel.
Może tak właśnie powstają przygody?
Pierwsza w życiu. Piesza. W pojedynkę.