Ostatnio miałam relację bardziej hate niż love z rzeczami. Chciałam pozbyć się wszystkiego, co zbędne i w przypływie motywacji co najmniej z kosmosu, zapełniłam 4 niebieskie torby IKEA. Nazbierałam tego z różnych kątów niewielkiej kawalerki, którą wynajmuję i nie mogłam się nadziwić, że tyle wyniosłam.
A potem zrozumiałam coś jeszcze. Nie chodziło tylko o rzeczy, a o przypadkowe części, z których składała się ta wynajmowana przestrzeń.
Szary koc, bez wyrazu i bez dziur.
Pościel w kosmos, którą kupiłam kiedyś za niewielką cenę i tylko dlatego ze mną była.
Ręczniki nie do pary, każdy inny i żaden nie pasujący do siebie.
Kubki i naczynia zbierane po trochu, nigdy nie użyte.
Ubrania będące wynikiem impulsu w lumpeksie, który trwa krócej niż tęcza, kiedy się już pojawi.
Ponure poszewki na poduszki.
Dziesięcioletnia podkładka pod maszynę.
Kieliszki od nie wiem czego, bo alkoholu nie piję.
Dlatego nie lubiłam tam wracać. Nie czułam się jak u siebie.
Do tej pory myślałam, że wynajmuję kawalerkę, to ona i tak nie jest moja. Że nie warto dodawać czegoś od siebie, a tym bardziej kupować małego dywanu w sam raz pod stopy, kiedy podłoga rano jest jeszcze chłodna. Tylko tak naprawdę nie wiem, ile tu jeszcze pobędę, a póki jestem, to chciałabym, żeby wracać było mi przyjemniej.
Zobaczyć ciepły koc w kolorze gofrów nad morzem od wejścia, bo już stamtąd widzę kanapę.
Wycierać naczynia w kuchni beżowymi ściereczkami, a w łazience mieć słoneczne ręczniki.
Siadać przy biurku na krześle z miodową poduszką.
Spoglądać na niewielki wazonik z żółtymi żonkilami w kwietniu i białym bzem w maju.
Czytać książkę w kąciku z przytulnym światłem, herbatą w ulubionym kubku i drewnianą podkładką pod spodem.
Zrozumiałam, co to znaczy “czuć radość” w stosunku do rzeczy, o której mówi Marie Kondo. Że można mieć niewiele, naprawdę, ale to “niewiele”, żeby było takie własne. Że to znacznie lepsze niż kompromisy na wpół i surowy, szary koc, do którego już dawno nic nie czuję.
Porozstawałam się z tym ponurym krajobrazem i jest mi o wiele lepiej. Kupiłam pościel w cytrynki, koc we wszystkich kolorach letniego słońca i uszyłam poduszki, które przypominają bursztyn i Bałtyk. Jeśli kiedyś będę miała własne miejsce, to będę chciała, aby takie właśnie było – przyjemne i ciepłe, w granacie, bieli, odcieniach gofrów i jeszcze trochę cytrynowej lemoniady.
Zmieniłam drobiazgi i zrobiłam porządki. Drobnostki. Ale z tych drobnych puzzelków składa się jednak codzienność i milej, jeśli tworzy ładne obrazki. Teraz mam więcej czystego powietrza, szerzej otwarte okna, mniej niepokoju i tylko wciąż tyle samo kurzu. Teraz lepiej mi zasypiać, przyjemniej wstawać i pisać przy biurku. Teraz dobrze mi jest czytać w lewej części kanapy, pod żółtym kocykiem i otulać się w łazience puchatym, żółtym ręcznikiem, jak kurczak na wielkanoc. Teraz wszystko pasuje do siebie lepiej i do mnie też.
A jak przyjdzie pora – pozabieram ze sobą w kolejne miejsce.
Naprawdę jestem zaskoczona, jak bardzo ma znaczenie ta przestrzeń wokół i myślenie o niej. Poza tym, co zrobiłam obecnie, na liście zapisałam sobie jeszcze wymianę szlafroka, kapci po domu i kubka na szczoteczki. Letnie ubrania czekają na przegląd, ale z decyzją wstrzymam się do upałów, bo wtedy będę mogła ocenić po co sięgam najchętniej. Pozbywam się nadmiaru ze szczypta entuzjazmu i z niecierpliwością, bo potem jest lżej.
Mniej rzeczy.
Więcej doświadczeń.
Mniej zmartwień.
Mniej do sprzątania.
Więcej powietrza.
Więcej wolności.
Więcej przestrzeni.
I choć sporo osób kojarzy “Magię Sprzątania” Marie Kondo z porządkami pod linijkę, to tak wcale nie jest. Tam jest o uczuciach i poznawaniu siebie – co służy, co nie służy. O tym, jak ważne jest dbać o to, co się ma i obchodzić z rzeczami z wdzięcznością. Przyznaję jej rację i myślę, że każdy z tej książki mógłby zabrać coś dla siebie.
Ze mną najbardziej zostanie właśnie to – że jeśli jakaś rzecz wcale nie cieszy i nic wobec niej już nie czuję, to nie jesteśmy sobie pisane. I nie chcę jej dłużej zatrzymywać u siebie. Spełniła swoją rolę pokazując, że tworzymy żaden związek i już więcej podobnej nie kupię.
Bo o rzeczy, jak o ludzi – też trzeba się popotykać, żeby wiedzieć potem, w obecności których można się czuć dobrze.
Tegoroczna Wiosna przyniosła ze sobą dużo energii do zmian i porządków. Czasem burzliwych, ale bardzo potrzebnych. Jeszcze w nich trochę pobędę.