To przemyślenia z kategorii tych osobistych – które się czuje, ale o których niewiele się mówi. Było lato, było ciepło i były różowe wschody słońca. A ja przez chwilę nie byłam sama…
Przez chwilę dzieliłam wieczory, myśli i słowa.
Przez chwilę poznawałam inny punkt widzenia, razem z filmami z działu fantastyki, których nigdy nie oglądałam.
Przez chwilę czułam ciepło, burzyłam swoją rutynę ułożoną pod linijkę i przez chwilę miałam nadzieję.
To była bardzo krótka relacja. Zakończona milczeniem, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. I choć w wakacje kupiłam zapas plastrów z opatrunkiem, tym razem nie pomogły.
Mam wrażenie, że przez lata budowałam wokół siebie mur, bardzo wysoki. Obudowałam się szczelnie, żeby trzymać się w pionie i myśleć, że przecież sobie ze wszystkim poradzę. A potem ktoś pokruszył wszystko bardzo szybko, stanął w zamian obok i kiedy zniknął, nie było już żadnego oparcia.
Wtedy przekonałam się – tak szczerze i bardzo głęboko – że wcale nie jestem samodzielna, tylko… samotna. Że bardzo się myliłam, kiedy myślałam, że można swoimi łokciami rozpychać się w życiu, a czasem jednak potrzeba czyichś ramion. Że ludzie są dla siebie wzajemnie i wzajemnie siebie potrzebują. Pokruszyłam się cała.
I mija kolejny miesiąc, a ja jeszcze się nie poukładałam. Już nie dzielę czasu i nie oglądam filmów. Już nie ma różowych wschodów słońca i nie swojego ciepła. Jest jesień, listopad i czas, którego się bałam, że nadejdzie.
Pamiętam, jak jeszcze w lipcu napisałam w notesie: “przeżyć wakacyjną miłość”, a ona wtedy się wydarzyła. Zauroczenie i bliskość, jakich nie czułam od lat. I być może muszę ostrożniej zapisywać życzenia na kartce, bo wakacje minęły, a z nimi wszystko inne.
Za chwilę grudzień. Będzie jeszcze mroźniej, ciemniej. Będzie potrzeba dużo planów awaryjnych i kubków kakao – na samotność. Zanim tylko ktoś powie, że to minie i przecież wszystko będzie dobrze, to ja bym chciała tylko dodać, że to zupełnie zwykłe i ludzkie – tak czuć.
Każdy czasem czuje.