W tym tygodniu wypisałam sobie wszystko, co najważniejsze do konkursu dla projektantów. Do kiedy trzeba coś wysłać, ile jest etapów, hasło przewodnie, kryteria oceny. I mimo, że nie jestem projektantką z wykształcenia, a po prostu – z czucia w środku i z resztek, to zamierzam wziąć udział. I zamierzam zaszaleć – z ilością falbanek i wesołości w ubraniach, jakiej do tej pory jeszcze nie robiłam. To wszystko w trakcie.
W poniedziałek zakiełkowały pomidorki. Bardzo to niesamowite, że przez noc potrafią pojawić się listki. Małe, zielone kropki widziałam jeszcze w doniczkach ze szczypiorkiem, miętą i koperkiem. A teraz koperek ma już jakieś 3 centymetry, kolendra wydostaje się na powierzchnię i nawet… POZIOMKA! Bardzo mnie ten ogródek na parapecie cieszy, uczy cierpliwości i troski, bo codziennie rano sprawdzam, czy aby za sucho w środku nie ma bazylia. Wystawiam do słońca, chronię od wiatru, rano mówię dzień dobry. No i tak się cieszę, że rosną.
W przeddzień kwietnia zapisałam sobie 3 cele na ten miesiąc i że będzie on całkiem wspaniały. A potem nie mogłam doczekać się aż będzie ostatni dzień marca i pociąg zabierze nad Bałtyk. Pojechałam poznać bursztyn i Hanię, która na ten bursztyn mnie zaprosiła.
Inter City o nazwie Witkacy przyjechał punktualnie i był całkiem ciepły. Lubię ten moment, jak się rozgaszcza – zdejmuje kurtkę, bagaż wrzuca na półkę i wpada w fotel z miękkimi podłokietnikami i podstawką pod nogi. A potem pociąg startuje i wiadomo już, że się zaczyna – podróż i cała przygoda. Dokończyłam książkę i byłam z siebie taka zadowolona, że odpowiedzialnie zabrałam ze sobą dwie i będę miała co czytać jeszcze w drodze powrotnej. Patrzyłam komuś przez ramię, przez okno i wystawiałam nos do słońca, kiedy się pojawiało. Całkiem przyjemna była ta przejażdżka i nawet bez drzemki. Zameldowałam się w ośrodku, w którym spałam i pobiegłam nad Bałtyk – przywitać się, poszukać mew i muszelek.
Najbardziej na świecie kocham, jak Bałtyk szumi i jak słychać mewy. Było zimno, ale było też słońce i tylko trochę padało. Przyłapałam mewę, jak kradnie rybę z morza, nazbierałam muszelek i poszłam na molo zobaczyć, czy pływają statki. Po drodze powietrze pachniało goframi i wiosną, ludzie maczali nosy w bitej śmietanie i pilnowali, żeby wiatr im jej za dużo nie zdmuchnął. Wieczorem zrobiłam kawę w za małym kubku i rozkręciłam kaloryfer, bo choć miałam dwie poduszki, to kołderkę całkiem cienką. Na listę rzeczy do wycieczek wpisałam, żeby zabierać ze sobą duży kubek i kupić plecak turystyczny, w którym wszystko zmieszczę. Nastawiłam budzik na poranne bieganie, żeby nie zaspać, bo bursztyn na mnie nie będzie czekał. A miał się wydarzyć w sobotę.
Rano było ciemno, zimno i wiało jeszcze bardziej niż w piątek. Biegłam sobie wzdłuż morza, przywitałam się przed szóstą z Bałtykiem i wróciłam, żeby wyszykować się na warsztaty z bursztynu. Ruszyłam przed dziewiątą na tramwaj w Gdańsku. Nigdy nie jechałam tramwajem w Gdańsku. Ale zawsze chciałam przejechać calutką trasę jakiejś linii.
Tak się złożyło przypadkiem, że to pora. Że nocleg jest przy pętli i czeka mnie prawie godzinna droga na sam koniec. Zabrałam ze sobą nawet książkę, ale całą trasę gapiłam się jednak przez okno i chłonęłam Gdańsk. Tramwaje są biało – czerwone, nie mają biletomatów w środku, a po torach suną cicho, gładoi i jakby miały system 'start/ stop’ – jak w autach. Lektor czyta przystanki, a przystanki, a przy Operze to nawet śpiewają. No i nie wiem kiedy minęła mi ta przejażdżka.
Trafiłam pod adres, gdzie czekał bursztyn, warsztaty i Hania. Kolorowa, z dredami na głowie, upiekła sernik i zaprosiła do pracowni. Przygotowała dużo herbaty, piękne kubki z ceramiki jak dawniej i trzy sposoby parzenia kawy. Na mojej liście #gapyear widziała, że chciałabym spróbować nowej metody, no to oczy mi zabłyszczały na widok aeropressa, bo go nigdy nie używałam. Sprawiła mi dużą radość jeszcze zanim wyciągnęła bursztyny.
Był nas komplet – szóstka i Hania. Posłuchałyśmy najpierw opowieści o bursztynach, skąd się biorą, jak się zachowują, co sprzedają na straganach i jak nie dać się nabrać. Spalałyśmy bursztyn i wąchałyśmy, bo okazało się, że bursztyn pachnie jak kadzidło. Zobaczyłyśmy, które kawałki to są te prawdziwe, a które już modyfikowane, żebyśmy mogły zagiąć sprzedawcę na straganie i móc się z nim potargować w sezonie. Oglądałyśmy i dotykałyśmy bursztyn morski, ziemny, kulki, żużel. Z niedowierzaniem patrzyłyśmy, że z tych surowych bryłek powstają takie piękne, w kolorze miodu, mleka, herbaty i galaretki pomarańczowej. Że każda z bryłek jest inna i może coś kryć w środku, ale najpierw trzeba ją zeszlifować.
Wybrałyśmy swoje bryłki, dostałyśmy komplet mnóstwa papierów ściernych, a Hania powiedziała, że nie można żadnego etapu pominąć, jeśli chcemy uzyskać gładką, błyszczącą i wypolerowaną powierzchnię jak na pierścionek zaręczynowy. Bardzo to była duża frajda nadawać kształt bursztynowi, czuć cytrynowy zapach i sprawdzać, co kryje się pod wierzchnią warstwą. I jak w końcu można było w ramkę włożyć tę bryłkę już tak niepodobną do tej na początku.
Pierwszego kwietnia zrobiłam sobie najpiękniejszy pierścionek na świecie, zaręczyłam się z Bałtykiem i to nie był żart.
Pierwszego kwietnia poznałam Hanię – bardzo ciepłą i wspaniałą osobę, która pokazała, jak to jest umieć w bursztyn i co zrobić ze znalezioną bryłką na plaży. Hanię, która upiekła podobno przepyszny sernik (nie mogłam spróbować, ale wszystkie dziewczyny były zachwycone). Hanię, której bardzo mocno kibicuję, tak życiowo w ogóle. Hanię, która naszykowała aeropress i mogłam spełnić kolejne ze swoich życzeń z listy. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.
Pierwszego kwietnia odwiozły mnie dziewczyny z zajęć i omówiły Gdańsk po drodze jak Amelia w filmie, kiedy przeprowadzała niewidomego przez drogę.
Pierwszego kwietnia byłam bardzo szczęśliwa.
Wróciłam pociągiem relacji Gdynia – Zakopane, który zostawił mnie pomiędzy, w Łodzi. Po drodze padał śnieg i było jak w najprawdziwszej zimie albo tej bajce, co puszczają na święta w telewizji – Ekspers Polarny. Wstawiłam pranie, ugotowałam dużo gorącej zupy i pobyłam pod kocem, bo gdzieś koło środy lub czwartku dogoniło mnie jakieś przeziębienie mimo, że próbowałam mu zwiać nad Bałtyk.
Fajny był ten tydzień. Dołożyłam wspomnienie do środka, jak dokłada się patyki do ogniska, żeby nie zgasło. To mam nadzieję, że będzie tam coraz cieplej nawet, jeśli to dopiero płomień na miarę grilla na działce. Myślę sobie, że z tych doświadczeń dobrze jest się składać i że one więcej znaczą niż rzeczy.
Cieszę się bardzo, że wreszcie dostałaś trochę dobra 🙂
Dziękuję <3 było naprawdę tak bardzo miło...