W życiu czegoś takiego nie widziałam. Takiej prędkości na morzu, wiatru i latających ludzi. Tego dnia Bałtyk był pełen żagli, a ja nie mogłam przestać otwierać buzi ze zdumienia. Ale od początku.
Prognoza pogody mówiła, że cały dzień będzie deszczowo, a pomiędzy mają być burze. Wcześnie rano było jednak całkiem ładnie i chciałam pobiec przywitać się z Bałtykiem, zanim Rewa zacznie płakać. Niebo zmieniało się co minutę, dosłownie. Chmury na przemian były jak białe obłoczki, a potem robiły się ciężkie i granatowe. Zakrywały skutecznie słońce, choć zostawiały małe szczeliny, żeby mogło się przez nie przebijać jasną smugą. Z jednej strony woda była spokojna, z drugiej wzburzona. Błyszczała jak odblask lub była błękitna jak oczy blondyna, w którym właściwie można by się zakochać. Patrzyłam sobie i myślałam, że jednak najpiękniejsze spektakle to gra Matka Natura.
Wróciłam w idealnym momencie, wzięłam prysznic i bardzo się rozpadało, choć wcześniej miałam nadzieję, że prognoza pogody jednak się nie sprawdzi. Pobyłam sobie w wynajętym pokoju, bardzo miłym zresztą i z za dużą ilością miejsc do spania, jak na jedną osobę. Pisałam w dzienniku, włączyłam telewizor, ale wyjątkowo drażnił mnie obecnością i programami o trudnych sprawach, które leciały na każdym kanale. Zrobiłam sobie drzemkę, a jak na chwilę wyszło słońce stwierdziłam, że i ja wyjdę, bo może jest już po wszystkim. Minęło pół godziny i znów zaczęło padać. Rewa naprawdę była wzruszona, tylko nie znałam powodu. Wróciłam, zaczęła się burza, a ja zaczęłam podgrzewać zupę pomidorową z Żabki na obiad. Zrobiłam sobie drugą drzemkę i nie wiem, czy to pogoda, ale tego dnia spałam w ciągu dnia, jak nigdy przedtem, obłożona poduszkami kanapowymi, bo brakowało kocyka. Obudziłam się znów w momencie, kiedy niebo się rozchmurzyło, a prognoza pokazywała, że już jest po wszystkim.
Szłam nad morze, było już dużo chłodniej, ale nie mniej pięknie niż rano. Doszłam na cypel rewski a tam, tam było prawdziwe widowisko. Ludzie sunęli na falach, mieli wiatr w żaglach, ja we włosach i nie wiem tylko, kto bawił się lepiej. Gapiłam się na nich jak na najlepszy film akcji, tylko w kinie takich nie grają. Ci ludzie płynęli na powierzchni z taką prędkością, że nie mogłam za nimi nadążyć i latali – dosłownie. Obawiałam się nawet, czy wylądują z powrotem, bo wiatr porywał ich jak latawce w dzieciństwie, które nigdy nie wracały. Robili akrobacje w powietrzu i wszystko było tak niesamowite, że zrozumiałam, po co wcześniej była ta burza.
Chodziłam po cyplu rewskim bardzo długo, póki znów się rozpadało i zmarzłam za bardzo. Było mi bardzo szkoda, że opuszczam ten spektakl, ale marzyłam o ciepłej herbacie. Długo towarzyszyło mi uczucie, jakbym widziała coś bardzo niesamowitego i właściwie takie to było – latający ludzie. Zostało to ze mną do tej pory i na kartce w pamiętniku z podróży przez małe “p” zapisałam sobie to doświadczenie. Naprawdę było piękne. Jak ten koniuszek cypla, gdzie woda owija ląd jak naleśnik.