podróże przez małe „p”

Zawsze na myśl o “Podróżach” miałam w głowie te, przez duże “P”. Dalekie, samolotem, poza granice i jeszcze na długo. A potem pojechałam na wędrówkę pierwszy i piąty raz i pomyślałam, że moje podróże będą przez małe “p”. Pociągiem, piesze, proste i piękne. No i jeszcze polskie, bo one też się liczą – przynajmniej dla mnie.

Mam wrażenie, że świat zapomniał o tym, że można wędrować. Że można odwiedzać różne zakamarki niekoniecznie te, wyliczone w katalogu atrakcji turystycznych. Że są jeszcze miejsca zwykłe, osobiste i o zupełnie innym charakterze niż te popularne. A przez to, że nie tak komercyjne i wytarte jak niektóre ścieżki – ogromnie ciekawe. Bardzo mnie to porusza i przyciąga – miejscowa lokalność, zwykłość i czas, który się tam zatrzymał. 

Jeden PKS i 5 połączeń na dzień. 
Jeden sklep, w którym do mąki dostaje się plotki w gratisie.
Jeden przystanek we właściwą stronę, gdzie zbierają się wszyscy.
Jeden bar do randek, męskich spotkań i wyprawiania osiemnastych urodzin.
Ściany pokryte tylko czasem, a nie wzajemnymi pozdrowieniami Widzewa i ŁKSu.
Znajomi sobie ludzie, którzy ze śmiałością mogą pożyczyć szklankę cukru, zamiast szukania najbliższej Żabki w okolicy.
Bramy, do których nie trzeba oddzielnego pilota, hasła i jeszcze dozorcy.
Widoki pomiędzy, należące do wszystkich jednakowo, dostępne i otwarte nawet na tych nietutejszych. 

Zupełnie inny klimat niż ten w hotelu z klimatyzacją i kolorowymi drinkami z parasolką. Bardziej dostępny, mniej ekskluzywny, bliższy codzienności, swobodny. Z pościelą pachnącą płynem do prania, prasowaną nie w kant i z mniej szorstkimi ręcznikami nie do pary. Z kawą rozpuszczalną w ogólnodostępnej kuchni i rondelkiem do owsianki. Z małym czajnikiem w pokoju, talerzem i kompletem sztućców. Z wyposażeniem, z którym można zaszyć się przed ludźmi, jeśli potrzeba i wszystkiego wystarczy. Z okolicą mniej uczęszczaną niż te hotelowe, na uboczu, jak ostatnie ławki w klasie. Z powietrzem nie tak często wydychanym przez innych, bardzo rześkim, które zostawia gęsią skórkę. 
Pasujący do plecaka, kawy w termosie i pikniku po drodze. Z różną drogą pod stopami i nie asfaltem. Bez większych planów, godzin otwarcia muzeów i biletów wstępu. Taki po prostu.

Dlatego lubię te podróże przez małe “p”, w których czuć to, czego nie oferują biura turystyczne. W których rytm wyznacza się samemu, długość trasy i ilość miejsc do zwiedzenia. W których wcale nie trzeba nic zwiedzać i można tylko być – bez oczekiwań. Z tym, co pokaże natura i powolnym oddechem pomiędzy. Gdzie pociągiem dojeżdża się tylko do pewnego momentu, a potem trzeba już pieszo. Albo można pieszo – jeśli się wybierze.

To bardzo duży kontrast między miastem, gdzie wszystko jest łatwo i szybko dostępne, a kolejką do tylko jednego, miejscowego sklepu, w którym nie ma produktów z kuchni świata. Gdzie pieniądze są niewidzialnym impulsem, a gotówką, którą się odlicza. Gdzie czas spędza się w internecie, a czasem offline. 

Ale każdy może wybrać swój sposób na podróże i co woli na co dzień. Mi po prostu bliżej do tego, co zwykłe i dobre, a technika mnie nawet czasem przeraża – jak pędzi i gubi po drodze to, co najprostsze i pod przykrywką uwalniania czasu zabiera go jeszcze bardziej.