Jak to jest mieć węża ogrodowego w brzuchu?

Jak to jest mieć węża ogrodowego w brzuchu?

Ja już wiem. Miałam gastroskopię. Wcześniej mówili mi, żeby skupić się na oddechu, a na forach było mnóstwo opinii, których nie chciałam czytać, bo jeszcze bym się wystraszyła.

Moja kolej. Weszłam do gabinetu, doktor powiedział dokładnie, co będzie robił i jak to będzie wyglądało, przećwiczył ze mną oddech. Dostałam plastikowy ustnik w zęby, położyłam się na lewym boku i jakby dali mi kocyk, to bym się zdrzemnęła. Ale podjechał wąż.

Takie dokładnie miałam wrażenie, jakby ktoś wsuwał mi wąż ogrodowy do brzucha. I to taki, który się nie kończy. Wcale już się na oddechu nie skupiałam, a na tym, ile tego węża w brzuchu się mieści, a to dopiero początek żołądka. Nie było to najmilsze doświadczenie, ale nie wiedziałam jeszcze, co czeka mnie kolejnego dnia.

Bo kolejnego dnia po południu miałam kolonoskopię. Przede mną dwie panie wychodziły całkiem zadowolone, to sobie pomyślałam, że to może wcale nie takie złe. Ucieszyłam się, że nawet podgląd na żywo i będę mogła oglądać własny środek co najmniej tak, jak serial przyrodniczy w telewizji. Jelita od środka wyglądają totalnie jak wąż od odkurzacza. A potem już nic nie myślałam. Płakałam jak dziecko przed pierwszą szczepionką i poczułam ból najgorszy, jaki przytrafił mi się w życiu. I o jakim nie miałam pojęcia, że istnieje. Urządzenia zaczęły piszczeć, tętno i ciśnienie spadać i nie można było nic więcej zrobić. Prawie jak w tych filmach o lekarzach. Badanie przerwane.

Płakałam całą drogę powrotną w taksówce Green Cab. A potem siostra zrobiła mi najlepszą pomidorówkę na świecie, dzień wcześniej budyń i w ogóle całe dwa się mną opiekowała. Spałam u niej z pieskiem rasy Kundelek, który ma duże uszy i cały czas wygląda jak szczeniaczek, choć jest już panienką. Bardzo jej byłam za to wszystko wdzięczna. I że na wynos zapakowała mi do słoika pomidorówkę.

W Dzień Kobiet miałam kolejne wizyty lekarskie, dostałam dwie listy leków do wykupienia, które wyniosły mnie więcej niż jedzenie na cały miesiąc. Kilkanaście kolorowych pastylek dziennie, a ja nawet nie lubię landrynek. Od dwóch miesięcy mój brzuch stał się dla mnie największą inwestycją i gdybym mogła go opchnąć jak auto na otomoto, to bym za taki przegląd podniosła stawkę o połowę.

I nawet nie wiem kiedy minęła większość tygodnia.

Piszę tak sobie pół żartem, bo bardzo to lubię. Ale tak naprawdę w pewnych momentach nie jest mi do śmiechu. Bo ból brzucha potrafi mnie obudzić w nocy. Albo hałas, jaki wydaje – jakby remont ktoś w środku robił, chociaż trwa cisza nocna. Jak muszę odczekać kilkanaście minut, bo nie mogę się z bólu ruszyć. Jak zaczyna kłuć tak dokuczliwie, jak chłopcy szpilką w gimnazjum podrywający dziewczynę. Jak rośnie jak balon po czymkolwiek, co do niego włożę i mogłabym udawać piłkę plażową, chociaż nawet nie ma jeszcze wiosny. Jak zasypiam codziennie z nadzieją, że przez noc się naprawi, od prawie dwóch miesięcy. Jak nie mam siły wstać i patrzeć w lustro, jakby to ciało było nie moje. Jak chciałabym się nigdzie nie pokazywać. Tak to wygląda naprawdę.

Weź się w garść. Weź przestań. Nic się nie stało. Weź leki i przejdzie. Weź się nie przejmuj. Inni mają gorzej.

Bardzo częste, bardzo łatwe do wypowiedzenia słowa. Gdybym sama nie przechodziła przez wszystko, to nie miałabym pojęcia jak to jest. A jest ciężko. I nic by nie dało, jakbym napisała, że sobie można wyobrazić. Bo nie można. Ale jak silnik w aucie się psuje, to też nie można nigdzie pojechać. Nigdzie.

Wiem, że nie jestem jedyna, a obok jest mnóstwo podobnych historii w ludziach. Że inni mają gorzej i że wiosna idzie. Że każdy się z czymś zmaga. Chciałabym tylko, żeby zamienić te słowa na to, że ’jakby co, to jestem’. Albo ’daj znać, jeśli czegoś potrzebujesz’.

Wsparcie.

Dla mnie to totalnie nowa sytuacja nawet, jeśli teraz po dobranym leczeniu za 3 tygodnie się poprawi (w co bardzo wierzę). Zmiana całego trybu funkcjonowania, szykowanie co wieczór wszystkich pastylek w odpowiednie przegródki, na odpowiednie pory. Dieta zupełnie odwrotna do mojej dotychczasowej, choć była jedną z lepszych. Nigdy nie kupowałam białego ryżu, biszkoptów i nie miksowałam prawie każdego posiłku. Surowej marchewki mogłam wciągnąć pół kilo na dzień, a teraz lepiej ją gotować. No i odciążyć maksymalnie środek. To cały proces, choć wydaje się zwykłą codziennością. I obserwacja, czy po dwóch łyżkach zupy będzie bolało, czy mogę jednak wypić kubek ciepłego mleka sojowego do dna. Czy za dziesięć minut nic nie będzie kuło.

Podobno, jak się z kimś wiąże, to akceptuje się jego usterki. A potem najwyżej ktoś powie, że tego kwiatu to pół światu przecież. Ale brzucha nie można wymienić, ani znaleźć sobie nowego. Zresztą, cały środek połączony jest z głową i jeśli je rozłączyć, to mogłoby przestać działać w ogóle. A tego bym nie chciała. Chciałabym mu powiedzieć, jak rodzic dziecku, że takie zachowanie to nie przystoi. Ale jednak jesteśmy całością i nawet zagrozić niczym mu nie mogę.

Chciałabym, żeby nie zajmował mi tyle życia i codzienności.

Z sukcesów to dokończyłam książkę, kupiłam paczkę białego ryżu i zrobiłam puree z marchewki.

Tyle wrażeń.