Zwykle tak jest, że jak się mówi, że leci się do Grecji, Egiptu i innego kraju, to ludzie reagują okrągłymi oczami, z dźwiękiem wooow. A jeśli mówi się, że to gdzieś blisko, to wzruszają ramionami, jakby nic się nie wydarzyło. Ja też, jak mówiłam, że jadę do Pucka usłyszałam, że to nawet nie morze. Nie prawdziwe przynajmniej bo tylko zatoka. Poczułam wtedy, jakby ktoś mi połowę radości odebrał, a przecież tyle na to czekałam i tak kocham Bałtyk.
To pojechałam, pociągiem relacji Łódź – Gdynia, na swoje wielkie, PUCKIE wakacje. I było mi tam przepięknie.
Pamiętniki z wakacji, część 1, północ.
28.08.23, poniedziałek
Jechałam piętrowym pociągiem.
Tej nocy była taka burza, że zastanawiałam się, czy w ogóle ruszę na dworzec. Sprawdziłam nawet możliwość zamiany biletu na późniejszą godzinę niż przed 6, ale już takiej nie było. Pomyślałam, że właściwie ta burza ma jeszcze 3 godziny, żeby przejść. I przeszła.
Szłam na dworzec zanim niebo zdążyło zapalić światło. Było wilgotno, trochę jeszcze duszno i mgła. Jak w książce z przygodami, tylko jednak w prawdziwym życiu. I pociąg, który jechał do Gdyni.
Miałam miejsce przy oknie, czytałam, zdrzemnęłam się i było całkiem przyjemnie. Mama zawsze mówiła, żeby tylko nie siadać na kole, ale pociągi na szczęście kół nie mają. Trochę szumią i tylko trochę kołyszą. Bardzo lubię pociągi.
Wysiadłam w Gdyni i z InterCity przesiadłam się do Regio, który zmierzał na Hel. Przyjechał PIĘTROWY. Nie miałam pojęcia, że są piętrowe pociągi. I że jeżdżą na Hel. Miał tak miękkie fotele, że możnaby się nich wyspać, jak w domu. Wysiadłam w Pucku.
Trafiłam na bardzo ładny pokój z balkonem, zaraz obok kuchni, takiej prawdziwej, w której mogłam ugotować sobie nawet ziemniaki. Był bardzo jasny, z dużym łóżkiem i nawet miał o szafę za dużo. Zabrałam z szafki dzbanek do parzenia kawy i wypiłam pierwszą na balkonie. Świeciło słońce i poczułam się tak po prostu szczęśliwa.
A potem wyszłam, żeby zobaczyć Bałtyk, zatokę i się popłakałam. Tak, jak się wzrusza na filmach albo w życiu, kiedy się dzieje coś ważnego. Tak szczerze, że nie można się powstrzymać i wcale nie trzeba.
To był naprawdę miły dzień.
29.08.23, wtorek
Poszłam nadrobić zaległości z zeszłego roku.
Przeczytałam horoskop, pełnia w Rybach: „Tylko pamiętaj, by zawsze być sobą i nie bać się mówić tego, co myślisz albo tego, by głośno marzyć”.
Pada. Nie jakaś ulewa, ale pada. A ja mam kurtkę przeciwdeszczową i poza tym, jest całkiem ciepło. Ruszyłam więc pieszo z Pucka do Władysławowa i pomyślałam, ze przecież się nie rozpuszczę. Choć po drodze było blisko…
Szłam ścieżką rowerową i mijało mnie zaskakująco dużo rowerzystów. Jechali w przeciwną stronę, w foliowych pelerynach i myślałam sobie, że przynajmniej razem w tym wszystkim jesteśmy.
Minęłam kaczy winkiel, na którym nie było kaczek, może dlatego, że bardzo wiało i zdmuchnęło je jak świeczki na torcie. Szłam dalej, przede mną była wizja statków w porcie (właściwie to łódek w zatoce) i bardzo chciałam je zobaczyć. Było coraz bardziej niewygodnie i zdjęłam okulary, bo nie było sensu ich co trochę wycierać a wycieraczek w okularach jeszcze nikt nie wymyślił. Byłam bardzo bliska zrezygnowania i zawrócenia pod kołderkę, w dużym łóżku w Pucku, z Trudnymi sprawami w tle albo inną dramą, ale Google powiedziało, że do celu zostały mi tylko 4 kilometry. To ruszyłam dalej.
A potem było już tak, jak miało być, bo przestało padać i schłam sobie powoli jak żagiel na wietrze, do samego Władysławowa. Zatrzymałam się na miejscu w McDonalds na gorącą kawę, w Dealz kupiłam czekoladowego batona i zrobiłam przerwę. Byłam jak prawdziwy, strudzony wędrowiec, ale nikt inny poza mną o tym nie wiedział. Zdradzał mnie tylko turystyczny plecak i pudełko z winogronem, które naszykowałam sobie na drogę. Było ciepło, błogo i tylko trochę pachniało frytkami. Wyszukałam wierzę w Domu Rybaka i poszłam się na nią wspiąć, żeby zobaczyć panoramę Władysławowa i nadrobić zaległość z zeszłego roku, bo tak bardzo chciała to zrobić. Było absolutnie przepięknie, ale wiało bardziej niż na kaczym winklu i oprócz kaczek, prawie nie porwało mnie samej. Nie spodziewałam się takiego huraganu.
Wracałam szczęśliwa, już bez deszczu i trochę inną drogą niż w stronę do. Minęłam opuszczone przyczepy na polu kempingowym i wyglądały jak scena z horroru, aż bałam się podejść zbyt blisko. Dobrze, że istnieją Zoomy w aparatach. I widziałam ludzi, co surfowali i prosto z fal wznosili się w powietrze, jakby latali balonem. Bardzo to wszystko było wspaniałe.
A wieczorem ugotowałam ziemniaki ze skórką, wypiłam dużo kawy i wysypałam piasek ze skarpetek. Zrobiłam 34 piękne kilometry. I wcale nie żałowałam, że nie zawróciłam.
30.08.23, środa
Wdrapywałam się na góry, choć Tatry to w drugą stronę i zgubiłam cywilizację.
Wymyśliłam sobie kolejną wycieczkę. W towarzystwie morza przy lewym ramieniu i bynajmniej tak wyglądała droga na mapach Google. Zaznaczyłam kilka punktów, choć właściwie chciałam dojść do kawiarni na wzgórzu, gdzie pod spodem widać całą dolinę i podobno dają tam pyszną szarlotkę. A ja kocham szarlotkę. Tak samo, jak Bałtyk.
Zapakowałam w plecak trochę hummusu, surowej papryki i ogórka. Wzięłam wafle ryżowe i jeszcze mus w tubce, żeby starczyło mi na cały dzień. Było super przygotowywać się tak na trasę, jak dziecko na piknik, tylko całkiem daleki, bo tym razem zrobiłam 37 kilometrów, choć na początku tylu nie planowałam.
Widziałam osadę łowców fok i drewnianą kryjówkę. Widziałam prawdziwą, kaszubską chatę z dachem ze słomy i wlazłam na taras widokowy. Dwukrotnie poszłam na molo, ale w dwóch różnych miejscowościach, żeby popatrzeć na morze i czy aby na pewno jeszcze stoi lub płynie. Nie zobaczyłam tylko zamku, bo Google prowadziło mnie przez czyjeś podwórko, a ja jednak nie miałam śmiałości przechodzić przez czyjąś posiadłość. Szłam wsiami, takimi jak dawniej, gdzie zatrzymał się czas i jedyną formą postępu i cywilizacji był bus z naklejką InPostu, który dostarczał paczki. Pomyślałam sobie, że poznałam prawdziwe Kaszuby. I Bałtyk z innej strony, niż tylko lody, frytki i gofry, którymi latem pachnie powietrze.
A potem zobaczyłam strzałkę do kawiarni, której szukałam i okazało się, że trzeba się tam wspiąć, choć góry to w zupełnie inną stronę. To taka kawiarnia pośrodku niczego, jakby ktoś na pustej wsi nagle taką postawił. Trzeba tam specjalnie przyjechać, bo raczej na zwykły spacer nikt tam się nie wybiera. Ale goście przyjeżdżają i zupełnie wiem dlaczego, bo widok jest tak niesamowity, jakby wleźć na Tatry, tylko trochę niżej i nie trzeba specjalnych butów do gór. To zamówiłam sobie tę szarlotkę z kawą i usiadłam na zewnątrz, żeby popatrzeć, gdzie jestem. Pełen zachwyt.
Znów wracałam inną trasą niż przyszłam i bardzo się cieszyłam, bo w tamtą stronę były takie strome podejścia w górę, że gdybym wiedziała, to bym tam w życiu nie polazła. I nie chciałam za żadne skarby tamtędy schodzić. Zdążyłam jeszcze obejrzeć zachód słońca w Pucku i rozpadało się na ostatnie dwa kilometry. Po raz kolejny ugotowałam ziemniaki, które smakowały tak dobrze, jak jeszcze nigdy i stwierdziłam, że być może będzie to mój rytuał do końca pobytu i wcale nie miałabym nic przeciwko. Bardzo lubię gotowane ziemniaki.
Zasypiało mi się przedobrze i właściwie nie mogłam się doczekać, gdzie pójdę kolejnego dnia, bo z wyprzedzeniem nic nie planowałam.
31.08.23, czwartek
Widziałam węża i wystraszyłam się burzy.
Cypel Rewski. Tak bardzo przecież chciałam trafić na Cypel Rewski. To dziś.
Kupiłam bilet na pociąg do Redy, żeby stamtąd przejść pieszo, bo w dwie strony na nogach nie zdążyłabym obrócić przed zachodem słońca. Jechałam piętrowym pociągiem i tym razem poszłam na piętro sprawdzić, jak to jest jechać tak wysoko. Znów były bardzo miękkie siedzenia i właściwie mogłabym sobie jeszcze pojeździć, takie wygodne. Wyskoczyłam na stacji, w Lidlu kupiłam owsiankę w tubce na drogę i dostałam takiego bólu w stopie, że potrzebowałam maści przeciwbólowej. Właściwie zastanawiałam się, czy nie powinnam wrócić i dać sobie spokój, bo tak bardzo bolało. Nikomu się nie przyznałam i pomyślałam, że może rozchodzę, a po drodze w razie co, chyba kursują jakieś autobusy.
To była najmniej przyjemna wędrówka do tej pory. Bardzo długo szłam poboczem jezdni szybkiego ruchu i było mi tak monotonnie, że aż źle. Póki nie wpadłam w błoto i przewróciłam się jak kręgiel, co go właśnie ktoś kulą trafił i byłam bardzo zaskoczona. Takie urozmaicenie.
Ściągnęłam z siebie tyle błota, ile mogłam, z nadzieją, że jak wyschnie, to się po prostu otrzepie. Schło sobie i wyglądałam jakbym przebiegła runmagedon, ale było mi bardzo wszystko jedno. Skręciłam w jakieś osiedle i szukałam, czy ktoś pod domem ma jakąś ławeczkę, żeby piasek wytrzepać z butów, bo już nieznośnie mnie uwierał. Usiadłam i wytrzepałam, a razem z nim chyba cały ból, bo przeszło jak ręką odjął i sama nie mogłam uwierzyć. Żałowałam tylko, że zrobiłam to dopiero po 15 kilometrach, bo może wcześniej by przeszło. Ale cieszyłam się bardzo i już wcale nie było mi źle z tym błotem wszędzie, od pasa w dół 🙂
Zahaczyłam jeszcze o kuter rybacki, taki stary i opuszczony. Był wielki jak wieloryb i przypominał szkielet, jak z filmów. Zrobiłam sobie z nim zdjęcie, na pamiątkę, jak pocztówka z mewą. Spotkałam pana rowerzystę, który też szukał cypla i jeszcze raz potem się minęliśmy. Może tak właśnie nawiązuje się znajomości w realnym świecie?
Google znów wyprowadził mnie w pole, choć wolałabym chociaż w maliny. Musiałam się cofnąć, ale do celu został już tylko kawałeczek. Doszłam do morza, zwiedziłam rewskie molo i w porę schowałam się w kawiarni, bo rozpętała się taka burza, że gdybym była jeszcze w drodze, to bym się popłakała. Wypiłam kawę i poczekałam, aż przestanie być mniej groźnie i będę mogła zdobyć cypel. Było zimno, mokro, wiało i cały czas padało, ale ruszyłam. Szłam wzdłuż cypla po piasku, trafiłam na węża i nie mam pojęcia, czy bardziej bałam się go, czy tej burzy. Zawróciłam w połowie i więcej nie chciałam z tą Matką Naturą zadzierać. Będę miała najwyżej po co wracać.
Zdążyłam na ostatni autobus, co jechał na dworzec w Redzie i przejechałam całą linię. A potem wsiadłam w pociąg i wróciłam do Pucka, wciąż ze śladami błota na łydkach i w ogóle, jakbym jakiś sztorm przeżyła. Myślałam już tylko o ciepłym prysznicu i o tym, jak znów ugotuję sobie ziemniaki i że dostęp do tej kuchni jest jednak wspaniały. W Pucku był ładny zachód słońca i tak spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło. Jak ktoś następnym razem powie, że kobieta jest zmienną, to mu odpowiem, że życia nie zna i pogody nad morzem.
To był męczący, ale bardzo piękny dzień, mimo wszystko. I spałam jak dziecko 🙂
01.09.23, piątek
Zajrzałam w każdy kąt Pucka.
Niebo się rozpłakało tak bardzo, że nie chciało przestać. Cierpliwie czekałam, aż w końcu wyszłam z nadzieją, że się nie rozpuszczę. I że najwyżej popatrzę na okolicę.
Google bardzo szybko odhaczył codzienną pomyłkę i kazał przechodzić przez drogę szybkiego ruchu, gdzie auta wcale nie przestawały jeździć. Cofnęłam się i stwierdziłam, że być może pora na lżejszy dzień i lepsze poznanie się z Puckiem, bo właściwie tego jeszcze nie zrobiliśmy. Skręcałam w każdą uliczkę i zaglądałam w każdy kąt. Myślałam o tym, jak to jest mieszkać w Pucku i że jest bardzo kameralnie. Mijałam ładne kamienice, niebieskie drzwi i w ogóle wszystko było jak w baśni za siedmioma górami, lasami i innymi rzekami. Ilustracje jak z obrazka.
Popatrzyłam na kaszubską porcelanę, wskazałam drogę dwóm osobom, choć wcale byłam nie stąd, ale Google Maps wie więcej niż ja. Oglądałam statki i sprawdzałam, jak mają na imię i który ma najfajniejsze. Na zmianę ściągałam i zakładałam kaptur, bo niebo nie przestało być płaczliwe i w sumie zrobiłam 24,5 kilometra. Tak się z Puckiem zaprzyjaźniliśmy.
Patrzyłam sobie też na tych wszystkich surferów z deskami, co wyglądali jak z amerykańskiego serialu. Blond włosy, loczki, opalona skóra, wszystko się zgadzało. Patrzyłam i myślałam, że mają ze sobą coś wspólnego i tworzą taką małą społeczność, choć wcale się wszyscy nie znają. Trochę im zazdrościłam, bo nigdy w życiu nigdzie tak nie przynależałam, jak oni do siebie. Bardzo było pięknie na nich patrzeć.
A wieczorem wzięłam ciepły prysznic, zaparzyłam dzbanek kawy i schowałam się pod kołdrą z pilotem w ręku, bo telewizja na wakacjach wciąż jest dla mnie czasem atrakcją.
02.09.23, sobota
Szłam 30 kilometrów na statek, który nie przyjechał
Bardzo chciałam popłynąć statkiem. Na Hel kursuje tramwaj wodny i wypływa z portu w Jastarni. Tego dnia było słońce, ciepło i w ogóle wszystko miało się ku sobie najlepiej. To stwierdziłam, że pójdę z Pucka do Jastarni, jak w zeszłym roku szłam z Władysławowa na Hel i właściwie mogłaby to być moja wakacyjna tradycja. Z przystankiem na lody włoskie w Kuźnicy, bo mają tam najpyszniejsze.
Szłam i było mi bardzo dobrze, patrzyłam przez ramię na morze i tak sobie towarzyszyliśmy. Mijałam pola kempingowe, turystów, co ich łatwo rozpoznać i słyszałam, jak obok przejeżdża pociąg. Nie zatrzymywałam się już nigdzie, żeby zdążyć na statek o 17 i właściwie ostatnie 20 minut ścigałam się z czasem, aż w biletowej budce zobaczyłam kartkę, że dwa ostatnie rejsy są ODWOŁANE.
Zrobiło mi się przykro, jak jeszcze w żaden dzień po przyjeździe i trochę nie dowierzałam, że tak się wydarzyło. Zwiedziłam port, popatrzyłam na statki i pomyślałam, że to może pora zamoczyć stopę w Bałtyku, bo jeszcze nie sprawdziłam, jaką woda ma temperaturę. Poszłam na molo, zeszłam na plażę, a na obiad wciągnęłam świderka i przekonałam się, że świderków jednak nie lubię.
Widziałam meduzę z różowym wzorkiem, opaliłam sobie nos i poszłam wgłąb Jastarni, która była tak żywa i głośna, jakby środek sezonu, choć to już końcówka. Poczułam ten klimat z pocztówek, straganów i gofry w powietrzu. Było dużo ludzi i gwaru, jak na wakacje przystało i znalazłam najpyszniejsze lody chałwowe, jakie jadłam w życiu. Przysięgam. To była trzecia porcja tego dnia i właściwie śniadanie, obiad i kolacja, choć po powrocie kupiłam sobie jeszcze małe sushi, z którego wydłubałam rybę i być może był to najdroższy ryż z sosem sojowym, jaki jadłam. Ale dawali do zestawu pałeczki.
Fajna ta Jastarnia.
Pomyślałam nawet, że chętnie pobyłabym tam dłużej i w ogóle w tych wszystkich miejscowościach po drodze na Hel. I nad całym Bałtykiem, bo bardzo chciałabym przejść linię po polskiej stronie – od początku do końca.
To było 47 pięknych kilometrów, zakończonych zachodem słońca w Zatoce Puckiej, fryzurą ułożoną na wodę morską i wiatr i drobnym ukłuciem w środku, że jutro będzie trzeba już wracać.
Pokochałam bardzo ten czas i było naprawdę wspaniale. Nie żałowałam niczego i równie niczego na początku nie planowałam.
Codziennie rano, po śniadaniu, z kubkiem kawy odpalałam mapę i sprawdzałam, gdzie mogę trafić tym razem. To był jeden z najfajniejszych, codziennych momentów. Pakowałam plecak, dbałam o wodę na drogę, a tubki Łowicza mogłyby być moim sponsorem, bo zawsze ratowały przy małym głodzie i kiedy spadał poziom energii. Nigdy nie wiedziałam, jak będzie wyglądała droga, kogo spotkam i co jeszcze zobaczę w trakcie. Akceptowałam pomyłki Google i przyzwyczaiłam się do standardowych 2 ślepych uliczek w ciągu dnia. Rozglądałam się wszędzie, chłonęłam tamtejsze życie i było mi z tym wszystkim naprawdę dobrze.
I nigdy nie poczułam się samotnie.
Bardzo lubię, te wakacje w pojedynkę, bez oczekiwań, planów na wyrost, z kolorową bransoletką z muszelką i zapachem gofrów w powietrzu.
KOCHAM BAŁTYK.